Ze wspomnień krzaczka porzeczki
O tym, jak wymienialiśmy maski na maski
Zabronili nam noszenia masek ochronnych z kory brzozowej. Z dnia na dzień, a właściwie z nocy na świt, bo obrady zakończyli nad ranem. Od razu też zwołali konferencję prasową i wydali oświadczenie, w którym stwierdzili, że brzoza to niepewny kazus, gdyż cechuje ją łatwość do rodzenia mieszańców międzygatunkowych, a także skłonność do rozboju genetycznego, co zwykle kończy się karłowaceniem i podatnością na obojnactwo. Poza tym brzoza uznana została za obcą kulturowo, gdyż pochodziła z południa, a każdy przyzwoity mieszkaniec ogrodu wie, że tam właśnie pleni się mnóstwo dzikich roślin.
Cóż było robić, podkuliliśmy łodygi i gałęzie pod siebie i milczeliśmy. Tylko rzeżucha przebąkiwała coś niejasno o zgodności kulturowej brzozy z ogrodem i z cywilizacją ogrodową północy, ale zaraz wydana została w łapy dwunogich, którzy spożyli ją na śniadanie, i sprawa przycichła. Przy okazji dostało się również serowi, bo jego również zjedzono podczas wspomnianej biesiady, ale to nie nasza sprawa, tylko lodówki.
Wyjęte spod prawa maski zamierzaliśmy wyrzucić na kompost, ale nam zabroniono. Zostały uroczyście zebrane i spalone, a popiół rozrzucono na osiem stron świata. Co ciekawe, samej brzozy nie ruszono. Ba, nikt nawet nie powiedział jej oficjalnie, że maski z kory to ściema! Pewnie bali się pójść do niej, bo brzoza, jak się zdenerwuje, potrafi nieźle przyłożyć. Z główki albo z łokcia.
Wydano zarządzenie, że odtąd otwory oddechowe i organy służące do mówienia mamy zasłaniać maskami z liści łopianu. Jako że łopuch nie został o tym poinformowany, był wielce zdziwiony, gdy nagle na skraj rabaty, gdzie klepał swoją łopianową biedę, zwaliło się pół ogrodu i każdy chciał oderwać mu choć jeden liść, żeby zrobić sobie maskę. Zanim zorientował się, co jest grane, był nagi jak owies. Ze wstydu ukrył się za beczką na deszczówkę i nie wyszedł stamtąd przed jesienią. I dobrze się stało, gdyż w ten sposób uniknął wielu nieprzyjemności.
My z kolei długo nie pochodziliśmy sobie w łopianowych maskach, gdyż po kilku dniach sercowate liście wyschły, pokruszyły się i pospadały nam z otworów i organów, które miały zakrywać i chronić. I w ten to sposób zaraza mogła uderzyć w ogród z niespotykaną dotychczas siłą.
Trudno nam było pojąć, dlaczego tego nie zrobiła. Zachowywała się umiarkowanie, by nie powiedzieć, że przycupnęła bez ruchu pod miedzą niczym przestraszony zając. Codziennie spodziewaliśmy się, że znowu zaatakuje, a ona nic. Dusiła w sobie swoje wirusy i nie zamierzała nas nimi obdarzać. Jakby postanowiła sama się wykończyć. Nie można powiedzieć, żeby jej to do końca wyszło. Nie sczezła bowiem, wręcz przeciwnie: zmutowała. A stało się to z tej przyczyny, że gdy goniła już resztkami sił, gdy zdawała się być na wykończeniu, pospieszyli jej w sukurs zarządcy ogrodu.
Mając na uwadze wyłącznie nasze dobro, wpadli na pomysł, żeby wszystkich podwładnych zawinąć w folię. W garażu było jej pod dostatkiem: sześć rolek, prawie dwa kilometry polietylenu spoczywało na drewnianej półce. Zaraz też tę antyzarazową koncepcję wprowadzono w życie. Od rana do wieczora mrówki, które sprowadzono do pomocy tramwajom, uwijały się, żeby mieszkańców ogrodu należycie zapakować w nieprzepuszczalne tworzywo, a tym samym, jak się później okazało, zakonserwować zarazę dla potomnych.
Ponadto każdy z nas otrzymał dodatkową ochronę przeciwwirusową, przydzielaną na chybił trafił, w zależności od tego, co akurat mrówkom wpadło w żuwaczki, a tramwajom pod odnóża. I tak tulipanom, irysom, goździkom i innym kwiatom ponakładano na głowy plastikowe kubki po jogurtach wanilinowych. Półkrzewom hortensji i jałowcowi płożącemu dostały się woreczki do zamrażania produktów. Kępy traw ozdobnych, konwalie, ogórecznik, mniszki i ich ubogich krewnych, mlecze, ukryto w pojemnikach po zamorskich owocach i warzywach z supermarketu dla dwunożnych.
Rabarbar dostał stary pokrowiec na płaszcz zimowy z włókniny PP, a na perukowcu zatrzaśnięto futerał wiolonczelowy z prasowanej pianki, co wzbudziło trochę śmiechu, gdyż perukowiec był już dorosłym krzewem i wyglądał teraz tak, jakby grał na instrumencie smyczkowym zawieszonym pod chmurami. Albo jakby przyssał się do niego olbrzymi robak z wycięciem w talii. Bądź też ostrzałka do ołówków na żyletkę. To ostatnie porównanie mocno kuleje, gdyż nikt w ogrodzie nie wie, jak wyglądały niegdyś temperówki i co to są żyletki.
Mieliśmy wreszcie taką ochronę, że żadna zaraza nie była nam straszna, bo sami staliśmy się zarazą. Śmiało mogę zatem powiedzieć, że zbawiły nas tworzywa sztuczne. Są wprawdzie niewygodne, nieco dziwaczne w dotyku i pozbawione chlorofilu, a poza tym nie wdychają dwutlenku węgla, tylko go wydychają, ale potrafią każdego zabezpieczyć przed wpływem środowiska zewnętrznego. A czynią to tak skutecznie, że w ich objęciach można się ugotować we własnym sosie.
I to właśnie nam się przydarzyło. Lecz o tym, jak po ugotowaniu roznieśliśmy naszą zarazę po całym wszechświecie, opowiem kiedyś indziej, najpewniej wtedy, gdy znajdę się w paralelnym ogrodzie.
© Dariusz Muszer