Ze wspomnień krzaczka porzeczki
O tym, jak wprowadziliśmy obrót bezgłodówkowy
Mieliśmy kłopoty z opadami deszczu. Za mało go było, a w dodatku zdawał się siurkać wybiórczo i na odczepnego. Jakby wcale mu się nie chciało padać. Jakby bycie deszczem i wypełnianie roli nawilżacza za friko stało się dla niego obojętne. Podejrzewałem, że popadł w melancholię. Na szczęście nikomu o tym nie powiedziałem, bowiem wkrótce okazało się, że sprawy mają się zupełnie inaczej. Nie deszcz był winien, lecz jego przełożeni.
Przyleciał kruk z wiadomością od przełożonych deszczu. Dowiedzieliśmy się, że wody będzie pod dostatkiem, gdy wprowadzimy w ogrodzie obrót bezgłodówkowy. Żeby coś zrobić, trzeba najpierw wiedzieć, z czym to coś się je, jak mawiała Stara Porzeczucha, moja babka, z której pędów powstałem poprzez ich ukorzenienie. Nasz główny problem przedstawiał się następująco: nikt nie wiedział, co to jest obrót, a także co znaczy, że ma być on bezgłodówkowy.
Przez całe popołudnie rabarbar wlewał w siebie na potęgę azot, a wieczorem zaczął się wymądrzać.
– Nikt w ogrodzie nie powinien chodzić głodny! – wołał. – Jedzcie i pijcie do woli, bo inaczej deszcz będzie nas omijał! Ssijcie ziemię, bracia moi, siostry moje i osoby rodzaju nijakiego moje, a będzie dana wam wilgoć po wsze czasy!
Osobiście uważałem, że rabarbar gada od rzeczy, ale wielu go posłuchało. Po trzech dniach cierpieli na przeazotowanie i trzeba było skierować ich na odwyk. Leczono ich dwutlenkiem węgla. Najdłużej w łykaniu azotu trzymała się morela, ale po tygodniu zmiękła jej również rura. Kilku azociarzy, jak nazwano zwolenników sekty rabarbaru, złożyło uroczyste śluby, że nigdy więcej nie wciągną azotu. Jako że pierwiastek ten jest podstawowym składnikiem powietrza, przysięgę tę uznano za dobitną ilustrację religijnego szaleństwa. Nikt jednak nie ośmielił się nakłonić azociarzy, żeby przestali oddychać. Byłoby to zbytnim okrucieństwem.
W końcu nornice rude naprowadziły nas na właściwy trop. Zajrzały do internetu i stwierdziły, że nie ma czegoś takiego jak obrót bezgłodówkowy, jest natomiast obrót bezgotówkowy. Dostałem trochę po uszach, gdyż jednogłośnie uznano, że to właśnie ja wprowadziłem w błąd mieszkańców ogrodu. Nie było to prawdą, ale nie zamierzałem się bronić, gdyż z tłumem jeszcze nikt nie wygrał, a od paru pstryczków w ucho nikt nie ogłuchł. Wręcz przeciwnie.
Nie mogliśmy zlikwidować gotówki, gdyż jak dotąd nie używaliśmy pieniędzy. Musieliśmy zatem najpierw zbudować bank. Zajęły się tym nornice, bo miały wprawę w tworzeniu zawiłych i wątpliwych konstrukcji. To również one wprowadziły pieniądz w obieg, zadbały, abyśmy posprzedawali sobie wzajemnie różne towary i usługi za pieniądze, a następnie zlikwidowały całkowicie walutę i kazały nam posługiwać się przy dalszych zakupach plastikowymi kartami, powycinanymi ze starych worków, w których ktoś kiedyś przywiózł do ogrodu korę sosnową na ściółkę.
Drugiego dnia po wprowadzeniu w ogrodzie obrotu bezgotówkowego spadł deszcz. Rabarbar uznał to za cud i zaczął ponownie raczyć się azotem. Inni azociarze nie poszli za jego przykładem i sekta się rozpadła. Potem rabarbar zapodział gdzieś klucz do szopy z nawozami i przestał bawić się w religię. A my mieliśmy deszcz i byliśmy szczęśliwi.
Nornice bardzo się wzbogaciły na handlu plastikowym pieniądzem. Pobudowały tyle korytarzy pod ogrodem, że zaczęło to być dla innych niebezpieczne. Wiły te swoje kuliste gniazda nie tylko pod, lecz także nad ziemią, w spróchniałych pniach drzew i pod krzakami. Spółkowały i rodziły małe dosłownie na naszych oczach. W ogrodzie szerzyła się ruja i porubstwo.
Nie było innej rady, wysłaliśmy do naturalnych wrogów nornic umyślnego po pomoc. Kot odmówił, wydra wyprowadziła się ze swojej nory i nie podała nowego adresu, myszołów nawet nie zamierzał zniżać lotu, żeby wysłuchać, co się do niego mówi, a kuna oznajmiła, że mieszka jej się wygodnie na strychu i nie zamierza tego zmieniać, tym bardziej że przeszła na jarskie jadło. Sowa i lis stanęli na wysokości zadania: przybyli do ogrodu i rozprawili się z naszymi bankierami. W nagrodę przyznaliśmy im dożywotnie prawo pobytu, z czego skorzystała tylko sowa. Lis, jak to lis, machnął kitą na pożegnanie i tyle go było widać.
Pozbieraliśmy wszystkie plastikowe karty płatnicze, wrzuciliśmy do żółtego worka i wystawiliśmy przed ogród, żeby w poniedziałek śmieciarze je zabrali.
A deszcz, łachudra podniebna, znowu padał byle jak i byle gdzie.
Rabarbar przebąkiwał coś o wykopaniu studni, ale od czasu wpadki z azotem nikt go nie brał na poważnie.
© Dariusz Muszer