Msza zmarłych
Była kiedyś pewna kobieta, która w Wigilię pomyślała sobie, że dobrze byłoby, gdyby w poranek Bożego Narodzenia poszła na wczesne nabożeństwo, jako że była żarliwą wierną. Tak więc wydała kawę dziewczynie, aby rano mieć coś ciepłego w ustach i nie iść na czczo do kościoła. Kiedy obudziła się, światło księżyca wpadało do jej izby. Wstała więc, aby zobaczyć, która jest godzina, lecz zegar zatrzymał się, a wskazówki pokazywały na pół godziny przed północą. Nie wiedziała, jak to jest dokładnie z czasem, podeszła więc do okna i spojrzała w kierunku kościoła. Zobaczyła, że wszystkie okna są w nim oświetlone. Obudziła więc dziewczynę i kazała jej zagotować kawę, sama zaś w tym czasie ubrała się, a następnie wzięła śpiewnik i poszła do kościoła. Na ulicy panowała cisza jak makiem zasiał i nie widać było żywej duszy.
Kobieta weszła do kościoła i usiadła na swoim stałym miejscu, a gdy się rozejrzała, ludzie wydali się jej jacyś dziwaczni i bladzi, jakby wszyscy należeli do nieżywych. Nie znała nikogo, ale wydawało jej się, że niektórych już niegdyś widziała, jednakże nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy.
Ksiądz wspiął się na kazalnicę, lecz nie był to żaden z miejscowych duchownych, tylko wielki, pobladły mężczyzna, który jawił się kobiecie skądś znajomy. Wygłosił bardzo budujące kazanie, a w kościele panował spokój. Nie rozlegały się żadne pokasływania i pochrząkiwania, jak to zwykle zdarzało się w bożonarodzeniowy poranek podczas wczesnego nabożeństwa. Wszyscy siedzieli tak cicho, że można by było usłyszeć spadającą igłę. I ta niczym niezmącona cisza spowodowała, że kobietę ogarnął niespodzianie przejmujący strach.
Kiedy zaczęto śpiewać, siedząca obok niewiasta pochyliła się ku niej i szepnęła jej do ucha:
– Zarzuć jeno płaszcz na grzbiet i uchodź stąd bez zwłoki, gdyż jeśli będziesz czekała, aż msza się skończy, to cię zakatrupią. Jest to bowiem msza zmarłych.
Kobieta zatrwożyła się ogromnie, gdyż kiedy usłyszała głos i spojrzała na mówiącą, rozpoznała w niej swoją dawną sąsiadkę, która nie żyła już od wielu lat. Poczuła, że krew zamarza jej w żyłach, taki strach ją ogarnął. Zarzuciła płaszcz na plecy, jak jej poleciła sąsiadka, i ruszyła do wyjścia. Odniosła wrażenie, jakby wszyscy nagle ruszyli ku niej. Kolana ugięły się pod nią i o mały włos nie upadła na podłogę. Kiedy dotarła do schodów, poczuła, jak dziesiątki rąk chwytają płaszcz, odrzuciła go więc i na łeb na szyję popędziła do domu. Dokładnie wtedy, gdy stanęła w drzwiach, zegar wybił godzinę pierwszą. Ledwo żywa ze strachu weszła do środka.
Rano, kiedy ludzie szli do kościoła, na schodach leżał płaszcz. Był rozerwany na tysiące kawałków.
De dødes messe, Peter Christen Asbjørnsen
Msza zmarłych, Dariusz Muszer