Z Dariuszem Muszerem,
prozaikiem, poetą, tłumaczem,
rozmawia Sławomir Iwasiów
Sławomir Iwasiów: Krzysztof Niewrzęda pisał swego czasu na łamach „Pograniczy”: „Już sam życiorys Dariusza Muszera wydaje się na tyle barwny, że warto zwrócić uwagę na jego właściciela”. Na czym polega owa barwność i jak wpłynęła ona na Pana twórczość?
Dariusz Muszer: Mój życiorys, jak sądzę, nie różni się od życiorysów miliardów ludzi na planecie Ziemi: urodziłem się w jednym miejscu, w Górzycy nad Odrą, żyłem w dziesiątkach innych wiosek i miast (najdłużej w Rzepinie, na Ziemi Lubuskiej, i w Hanowerze), przekraczałem granice powiatów, regionów, państw i kontynentów. I miałem przy tym dużo szczęścia, gdyż udało mi się jakoś przeżyć. Inni tego szczęścia nie mieli: kule, eksperymenty polityczne i naukowe czy też głód zmusiły ich do opuszczenia Ziemi przed czasem. To o nich myślę, kiedy jem poranny żur.
S.I.: Należy Pan do grona tych pisarzy, jak Brygida Helbig czy Janusz Rudnicki, którzy żyją i tworzą literaturę między różnymi krajami, między odmiennymi językami i kulturami. Więcej, Pan pisze i po polsku, i po niemiecku, wydaje kolejne książki w wydawnictwach po obu stronach Odry, co daje Panu podwójny status – pisarza polsko-niemieckiego. Ja na przykład określiłbym Pana sylwetkę twórczą jeszcze inaczej: „pisarz europejski”. Gdzie Pan umieszcza siebie na literackiej mapie Europy?
D.M.: Ktoś, kto naprawdę żyje w Europie, nie musi tego wcale podkreślać. Pensjonariusze domu wariatów też zazwyczaj nie rozpowiadają na lewo i prawo, gdzie mieszkają. Bycie Europejczykiem to żaden powód do dumy, raczej wstydliwa sprawa, gdy weźmiemy pod uwagę, ile wojen wywołaliśmy i ilu ludzi na innych kontynentach zginęło i nadal codziennie ginie z naszej ręki, bo lubimy się bić i produkować broń. Człowiek to dziwny mutant, przepada za bezczynnym patrzeniem, gdy inni skręcają się z bólu. Poza tym chętnie chodzi do sklepów z używaną żywnością i goli się pod pachami. Wszyscy żyjemy na pograniczach kultur i języków, tylko o tym zapominamy. I nie piszę po polsku, tylko w języku polskim, podobnie jak nie piszę po niemiecku, lecz w języku niemieckim. Trudno jest mi umieścić siebie na literackiej mapie Europy, gdyż świat wycofał się z romantyzmu, narodowy pisarz to dzisiaj wyrostek robaczkowy: jedni mówią, że zupełnie niepotrzebny i można go wyciąć, inni zaś, że potrzebny, nie wiedzą jednak do czego. Tradycja nie polega na przechowywaniu popiołu, tylko na podawaniu dalej zapalonej zapałki. Dlatego też oficjalnie, jako zstępny genetyczny, umieszczam siebie wśród Afrykanów. Nieoficjalnie, a tym samym faktycznie, przybywam z P-Oku-Yu, trzeciej planety Żółtego Wymiaru. P-Oku-Yanie nie lubią się strzelać, choć potrafią, nie znają pieniędzy, nie tworzą państw, z upodobaniem natomiast oddają się robieniu nalewek z moroszki, kiszą zielone pomidory i grają w gry komputerowe. A nasza zmęczona Europa jest obecnie w podobnej sytuacji, jak Cesarstwo Rzymskie przed zwycięskim przytupem barbarzyńców, z których wywodzą się współcześni Homo Europaeus. Za 25 lat nie będzie już Niemców, za 44 lata znikną Polacy. Ich miejsce zajmą inni ludzie, którzy przejmą po nich pudełka zapałek, zapalniczki i pochodnie. I być może nawet wpadną na pomysł, żeby rozmawiać między sobą po niemiecku lub po polsku. To całkiem sprawne i użyteczne języki, jak zresztą wszystkie inne z istniejących. Być może też języki te wymrą, a ludzie porozumiewać się będą za pomocą chrumkania i wymachiwania łokciami. Obcy wtedy będzie ten, który będzie miał nadal sprawne kciuki. Na literackiej mapie Ziemi umieszczam siebie gdzieś między Knutem Hamsunem, Abe Kobo, Kurtem Vonnegutem, George Orwellem, sagami norweskimi, baśniami mongolskimi a Doris Lessing, przy czym w przypadku tej ostatniej autorki mam na myśli głównie pięciotomowy „Canopus in Argos”, największe dzieło literackie, jakie powstało w XX wieku.
S.I.: Pańskie książki są pisane w dwóch językach, niektóre, jak Die Freiheit riecht nach Vanille z 1999 roku, tłumaczył Pan samodzielnie. Jak ta językowa sprawność wpływa na Pana teksty? Czy daje inny ogląd na świat? Coś zmienia?
D.M.: Oczywiście, że posługiwanie się różnymi językami wpływa na spojrzenie na świat, uczy tolerancji w stosunku do innych, przy czym liczy się sama gotowość rozmawiania, a nie poziom znajomości języka. Jak to powiedziane zostało w saamskim joiku: „Stary Liströmie / nauczyłeś się dziesięciu języków / i także / z tymi dziesięcioma językami / nie możesz dojść do porozumienia” (tłum. D.M.). Pisanie po niemiecku to żmudna, ale dość przyjemna praca. Jest to sformalizowany język, trudno się w nim pogubić i pomylić, bo rytm i szyk są z góry narzucone. No i zmusza do ułożenia całego zdania, gdyż czasowniki są na końcu. A jak się zejdzie na manowce słowotwórcze, wstawi zły rodzajnik czy zapomni skreślić niepotrzebny przecinek, to redaktor poprawi, nie ingerując w sens zdania. W Niemczech książki się redaguje, a nie je zmienia. W języku polskim sprawy mają się zgoła odmiennie, gdyż redaktorzy mają ambicje pisarskie i zaraz chcą wszystko przeinaczyć, bo oni wiedzą lepiej i stoją na straży cnoty językowej, choć sami bełkoczą, kiedy piszą, kiedy mówią i kiedy śpiewają. To taka choroba szatniarzy. Sami nie mogą pójść na salę potańczyć, to innych też nie wpuszczą. Kalka językowa z czeskiego, angielskiego czy ukraińskiego uchodzi, a jakże! Germanizmy z kolei tropione są jak zbrodniarze wojenni. Te domniemane również. Dlatego też najchętniej wydaję u Pawła Nowakowskiego w szczecińskim Wydawnictwie Forma, gdzie pozwala się autorom, aby sami odpowiadali za treść i jakość tekstu. Przy okazji wspomnę jeszcze o innej, dla mnie ciekawej sytuacji: odnoszę wrażenie, że język stał się dla mieszkańców Polski śmieciem, słychać to na ulicach, w telewizji, a w Internecie i na filmach nawet widać i czuć. Język polski rzadko służy obecnie porozumieniu, używa się go, aby skonstruować nowe kłamstwo i obrzucić kogoś inwektywami. Trochę mało, jak na tak atrakcyjny i melodyjny język. Namawiam do większego szacunku do języka, bo języki też potrafią opuścić ludzi. Robią to niepostrzeżenie. I wtedy naród staje się niemy.
S.I.: Jedną z moich ulubionych książek ostatnich lat jest właśnie Wolność pachnie wanilią, historia Naletnika, emigranta, który musi sobie radzić z rzeczywistością innego kraju. Skąd czerpał Pan inspirację do stworzenia tej, trzeba przyznać, niezwykłej postaci?
D.M.: Przede wszystkim cieszę się, że ktoś w Polsce lubi tę książkę. I dziękuję! Napisałem ją po niemiecku w 1997 roku. Naletnik to dość odrażająca postać, ale mam do niej sympatię, jak zresztą do wszystkich postaci, które stworzyłem. Napisałem tę książkę, gdyż Zé do Rock, pewien brazylijski pisarz, tak długo zmuszał mnie w Jever do picia wschodniofryzyjskiego piwa, póki mu nie przyrzekłem, że napiszę powieść w jakimś języku, który on rozumie. Oswajałem się akurat z niemieckim, toteż wybrałem ten język. A język określił dekoracje i problemy: Hanower, wielokulturowe miasto, trupy, obcokrajowcy, tubylcy itd. Książka ta miała być jednorazowym wybrykiem natury. Skończyło się na tym, że do dziś skrobię po niemiecku.
S.I.: Często jest Pan porównywany do najważniejszego być może emigranta polskiej literatury XX wieku, Witolda Gombrowicza. Chyba rozumiem dlaczego: Pan też często pisze o miastach, analizuje Pan takie zagadnienia jak „tożsamość”, interesuje się Pan emigracją czy szerzej patrząc – mobilnością. Na ile inspiruje się Pan twórczością autora Kronosa?
D.M.: Drobna uwaga: to nie pan Gombrowicz jest autorem Kronosa, tylko zacna wdowa i łapczywy wydawca. Ostatni raz zajrzałem do dzieł Mistrza w 1989 roku, trudno zatem powiedzieć, żeby mnie wielce inspirował. On zajmował się wyłącznie sobą, ja piszę w imieniu ludzi, którym nie został dany talent przenoszenia obrazów i sytuacji na papier czy na twardy dysk. Porównywanie mnie do niego traktuję jednak jako swoistego rodzaju wyróżnienie, gdyż słyszałem, że w obecnej Polsce stał się on pośmiertnym celebrytą. Za moich polskich czasów wieszano na nim psy, przynajmniej oficjalnie. W Niemczech porównywano mnie już do Grassa, Bukowskiego, Vonneguta czy Lema. Co kraj, to inny numer gaci noszę. Raz jestem stołem, raz stołówką. Może kiedyś porównają mnie do Muszera. A jak umrę, pochowajcie mnie za zakrętem rzeki, z ogórkiem małosolnym w ręce.
Refleksje, nr 5, 2013
© Sławomir Iwasiów
© Dariusz Muszer