Opinia publiczna Dolnej Saksonii została ostatnio mocno zbulwersowana wydarzeniami, które zaszły w pewnej przesiedleńczej rodzinie. Zamieszkała w Niemczech od sześciu lat Łucja Dziębło vel Helga Hartmann zakupiła w czasie swojego ostatniego pobytu w Starej Ojczyźnie gromnicę, czyli poświęconą świecę, którą, według obrządków katolickich, zapala się przy umierających lub w czasie burzy, aby odwrócić uwagę piorunów od mieszkania. Gromnica nie była jedynym zakupem dokonanym w Polsce, ale dla naszej historii najważniejszym. Mimochodem wspomnę, że Łucja-Helga nabyła również komplet emaliowanych garnków (czerwonych z zielonymi kwiatkami), piętnaście sznurów bursztynów, porcelanowy serwis do kawy, kilka kompletów pościeli, ludowy strój krakowski (dziewczęcy), dziesięć kilogramów szynki, dwadzieścia kilogramów cukru, cztery sztangi papierosów oraz Biblię Tysiąclecia w poprawionym wydaniu.
Gromnica bez kłopotów pokonała dawną granicę na Odrze i w stanie nieuszkodzonym dotarła do Hanoweru, gdzie spoczęła w pozycji wyprostowanej na sekretarzyku (produkt brazylijski) pani domu. Nie wiem, czy wszyscy pamiętają, jakie rozmiary osiągają polskie gromnice, przeto podaję, że wzmiankowana urosła na wysokość 75 cm. Zapewne spotkać można mniejsza lub, o zgrozo, większe świece tego rodzaju, ale w tym momencie jest to bez znaczenia. Ważniejsze jest to, że gromnica stała na sekretarzyku, jednakże należycie nie mogła funkcjonować, jako że burze nie nawiedzały okolic, a także nikt z domowników nie miał zamiaru dobrowolnie przenieść się na łono Abrahama. Od czego jednak idee zastępcze: Łucja-Helga paliła wieczorami świecę dla Archanioła Michała, który jakoby od 1879 opiekuje się naszym ziemskim padołem i ma zamiar to czynić jeszcze przez jakieś dwieście lat. Kolorowa pocztówka z wizerunkiem wzmiankowanego stała zawsze u podnóża gromnicy.
W Trzech Króli, około godziny dziesiątej rano, córka pani Hartmann, 10-letnia Zosia vel Sophie, dziewczę rezolutne i, jak na swój wiek, bardzo rozwinięte, czegoś tam szukała w sekretarzyku i… nie doszukała się. Nagle gromnica runęła na nią i dziewczynka, jak rażona piorunem, znalazła się na podłodze. Karetka pojawiła się w pięć minut, a w szpitalu stwierdzono na skroni guza wielkości izraelskiej pomarańczy oraz wstrząśnienie mózgu spowodowane upadkiem.
Jerzy vel Georg, mąż i ojciec, kiedy wrócił pod wieczór do domu, ze smutkiem stwierdził, że to wszystko jest karą za wiarę w bałwany, czyli za bałwochwalstwo. Chwycił Bogu ducha winną gromnicę w garść i postanowił policzyć się z żoną. Jednakże ta nie była taka głupia, na jaką wyglądała: uciekała, aż się za nią kurzyło. Przez jakiś czas małżonkowie ganiali się po mieszkaniu. Wybito przy tym szybę w drzwiach od sypialni, połamano jeden stołek kuchenny oraz zgnieciono klatkę dla królika, co biedne zwierzę przyjęło bez słowa skargi. W tej fazie sprzeczki gromnica tylko raz spoczęła na ciele niewiasty. Mąż celował właściwie w głowę, gdyż, według niego, tam właśnie mieścił się centralny ośrodek głupoty i zabobonności żony, ale że był mocno rozdygotany, trafił tylko w obszerne miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Kobieta z piskiem podskoczyła pod sam sufit, a następnie dopadła drzwi wyjściowych na korytarz. Nie krzyczała, gdyż było już po osiemnastej, czyli pora, kiedy nie można zakłócać spokoju współmieszkańców. Zbiegła po schodach na dół i dopiero na dworze przekonała się, że kusy i przewiewny strój, jaki miała na sobie, nie bardzo nadaje się na spacery. Było plus trzy stopnie. Nie wystarczyło jej już czasu, aby głębiej zastanowić się nad sytuacją meteorologiczną, gdyż za plecami usłyszała wściekłe sapanie męża. Ruszyła w podskokach przed siebie, czyli wokół czteropiętrowego bloku. Mąż, truchtem, za nią Po kilkuset metrach człek ów, nieco grubszy niż najbardziej liberalni lekarze zalecają, zrozumiał, że tego wieczoru na pewno nie dogoni już swojej prawicy i błyskawicznie zdecydował się rozwiązać sprawę metodą swoich przodków, dzikich myśliwych. Przystanął, zamachnął się i rzucił gromnicą w kierunku uciekającej. Łucja vel Helga runęła jak przeszyta dzidą gazela. Leżała pod latarnią niczym zapomniany przez robotników zwój kabli i nie dawała znaku życia.
I w tym momencie chłopa ogarnęło wielkie zwątpienie. Kroku nie mógł zrobić. Nie popatrzył w niebo, na które właśnie wdrapał się księżyc, tylko opuścił głowę i rozpłakał się jak sierota. Cóż, miał żonę – nie ma żony. A nie była przecież taka najgorsza…
Gdyby wiedział, co go za chwilę czeka, pewnie czmychnąłby w krzaki. Nie dostrzegł jednak, że zabita małżonka właśnie podniosła się, odszukała gromnicę, która, jak na poświęcony przedmiot przystało, cudem ocalała, i ruszyła na swego prześladowcę z wymalowanym na twarzy morderczym zamiarem. Pierwszy cios w głowę nie zwalił Jerzego z nóg, dopiero za drugim przysiadł na ziemi. Łucja nie pamięta, ile razy uderzyła; pamięta tylko, że małżonek przez cały czas głupkowato uśmiechał się, jakby zobaczył wszystkie gwiazdy na nieboskłonie albo tłum rozśpiewanych aniołów.
Tym razem gromnica nie wytrzymała próby sił: została połamana na kawałki i w śmietniku zakończyła swój krótki i świętobliwy żywot.
Jeszcze tej samej nocy pan Dziębło vel Hartmann nie omieszkał odwiedzić pobliskiego szpitala. Lekarz, który dokonywał obdukcji, dziwił się niezmiernie, że gromnica może wyrządzić tyle szkód na ciele człowieka. Pacjent również.
Już następnego dnia założona została sprawa rozwodowa. Będzie to pierwszy w dziejach hanowerskiego sądownictwa przypadek, w którym przedmiot kultu religijnego użyty został do pobicia jednego z małżonków.
Czy historia ta będzie miała równie dramatyczny ciąg dalszy, tego nie wiadomo. Na razie wszystko wskazuje na to, że małżonkowie będą musieli jeszcze przez jakiś czas żyć w tym samym mieszkaniu, odseparowani od łoża i od garnuszka. Być może Łucja vel Helga zapali Panu Bogu świeczkę i wszystko jakoś się ułoży. Dla pewności nie zapomni oczywiście o ogarku.
© Dariusz Muszer