Powieść Dariusza Muszera „Wolność pachnie wanilią” została wydana pierwotnie w języku niemieckim pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Polska edycja to rzecz dość osobliwa: przede wszystkim dlatego, że charakteryzuje ją duże opóźnienie w stosunku do oryginału. Niemieckie recenzje były entuzjastyczne i warto przy okazji najnowszego wydania zapytać, czy książka przypadkiem nie straciła pierwotnej siły oddziaływania. Ten ewentualny zarzut odpiera sam autor, ponieważ jest zarazem tłumaczem swojej prozy – czytelnik może być zatem pewny, że nic w przekładzie nie zostało utracone. Dwujęzyczność pisarza ma niewątpliwy wpływ na przesłanie i atmosferę tego tekstu – oto bowiem dostajemy do rąk zapis losów słowiańskiego uchodźcy, który osiedla się na germańskiej ziemi. Muszer, nie dbając o polityczną poprawność, anarchicznie podchodzi do rzeczywistości na progu dwudziestego pierwszego wieku i każe nam wybierać – wolność literatury albo śmierć myślenia. W konsekwencji „Wolność pachnie wanilią” to tragikomiczna historia pewnej emigracji, przyprawiona cynicznym światopoglądem w duchu Gombrowiczowskim, to również autobiograficzna opowieść o latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, przesączona słodkim zapachem rozkładu, a także czarny kryminał z trupami i zaskakującym zakończeniem.
Od pierwszych stron Muszer przekazuje narrację głównemu bohaterowi. Naletnik przedstawia siebie słowami: „Jestem najmniejszą Czarną Dziurą w zadku kosmosu”. Miał przyjść na świat w południowej Norwegii, ale los sprawił, że wypadł z łona matki wprost na starołużycki ołtarz ofiarny. Pech? W pewnym sensie, bo kobieta postanawia zadusić syna poduszką. Dlaczego? Po co? To nie do końca jasne. Tak czy inaczej, Naletnik wychodzi cało z próby zabójstwa – od tej chwili darzy matkę głęboką nienawiścią. Nie dlatego, że próbowała go zabić, ale dlatego, że się jej nie udało. Nazywa ją „dziwką” (swoją drogą ta powieść nosi znamiona autobiograficzne – i na tym tle takie wyznanie nabiera mocy). On sam – jak powie później jego żona – jest „wstrętnym, prymitywnym skurwysynem”. Trafna diagnoza.
Bohater zadaje sobie pytanie: co by było, gdyby los zrzucił go w innym miejscu świata? Czy byłby kimś innym? Dlaczego „przybył na Ziemię” właśnie tu? Czy to wina niesprawiedliwego przeznaczenia? Muszer rozważa, czy aby w przypadkowości kosmicznego chaosu nie jesteśmy co nieco pokrzywdzeni. Trzeba przyznać, że ma sporo racji, bo urodzić się w Polsce zamiast w Norwegii, to niebagatelna różnica. Naletnik będzie zmuszony nosić na barkach spuściznę dziejową przodków: jest trochę Polakiem (przynajmniej tak myśli), trochę Żydem (bo został obrzezany), Białorusinem (jak jego babka), a nawet Niemcem (ze strony dziadka). Tropiąc ślady tego skomplikowanego dziedzictwa, Muszer podejmuje niedomknięte wątki z najnowszych dziejów Polski. Uleganie reżimom totalitarnym, pogromy na kresach wschodnich, antysemityzm, przymusowe przesiedlenia na zachód, posądzenia o współpracę z SB – zakręty historii pośrednio lub bezpośrednio dotyczą głównego bohatera. Któż więc Naletnik?
Bohater mówi o swoim dzieciństwie, że „było krótkie i stale ufajdane”. „Prawdziwym mężczyzną” staje się dopiero wtedy, gdy osiąga „poziom rozwoju duchowego przeciętnego szympansa” – jak widać o przedstawicielach płci męskiej także nie ma dobrego zdania. W ogóle dużo w nim pogardy dla świata, dużo głęboko skrywanej nienawiści i odrazy do ludzkości. Muszer często popuszcza smyczy swojemu pupilkowi – nie chcę odsłaniać zbyt wielu tajemnic, ale Naletnik potrafi z hukiem narozrabiać i przy okazji kogoś zabić. Kiedy bohaterowi puszczają nerwy, autor stosuje nomenklaturę „zwierzęcą” – Naletnik porównuje ludzi do świń, psów, bydła, dzikich wielbłądów i wielu innych reprezentantów świata fauny, budzących negatywne konotacje językowe. Sam jest zaś niczym niewierny kundel, gdy wyjeżdża do Niemiec, zostawiając w Polsce żonę i dzieci. W Hanowerze żyje na dworcu – tutaj poznaje, nomen omen, Skunksa Marchewę, bezdomnego Polaka, z którym zaczyna łączyć go coś w rodzaju przyjaźni (nawet bratają się po Gombrowiczowsku – pocałunkiem i krwią). Po jakimś czasie Naletnik jedzie do Friedlandu, obozu dla obcokrajowców, gdzie przeżywa Kafkowskie dylematy człowieka przytłoczonego biurokracją. Jak by tego było mało, niemieccy urzędnicy wszystko o nim wiedzą – niczym Orwellowski Wielki Brat. Podczas przesłuchań wytykają mu błędy z przeszłości, wywlekają współpracę z SB i kompromitujące brudy (ten motyw nie stracił na aktualności – przynajmniej w Polsce). Pod koniec biurokratyczno-opresywnej degrengolady bohatera ogarnia zdumienie, bo dostaje od państwa wysoki zasiłek – jest „zgermanizowany” i tak szczęśliwy, że każe sobie wytatuować na ramieniu numer zaświadczenia rejestracyjnego. W tym momencie powieści Muszer wprowadza wątek kryminalny – w tajemniczych okolicznościach ginie Skunks Marchewa, a Naletnika dopada przeszłość w postaci splecionych życiorysów dwóch przodków (Niemca i Żyda). Gdyby i tego było nie dość, pojawi się jeszcze jego siostra Sara, anioły, duch ojca i tajemniczy pisarz K. K – wystarczy wrażeń, nawet jak na krótką powieść.
Nie mogę oczywiście zdradzić wszystkich przypadków Naletnika, ale dość powiedzieć, że autor „Niebieskiego” pokazuje przez pryzmat losów swojego bohatera skomplikowane relacje w wielonarodowych społecznościach – relacje, które są ustawicznie podsycane stereotypowym myśleniem. Muszer rozdrapuje powierzchnię tych stereotypów, ale nie wnika zbyt głęboko w ich strukturę. Pewnego razu bohater mówi swojej żonie, że jej wagina powinna być, jak to u Żydówki, w poprzek i dostaje od niej burę; innym razem niemieccy policjanci, którzy tłuką Naletnika na komisariacie, zaczynają przepraszać, bo dowiadują się, że jest Żydem. Te kontrastowe sytuacje są opisane zabawnym językiem (szczególnie w dialogach), który każe patrzeć na nie krytycznym okiem i potęguje ich groteskowość. To wszystko. Muszer skutecznie ośmiesza nienawistną mitologię i zabobony, ale z drugiej strony cóż innego miałby zrobić? Moralizować? Na szczęście tego nie czyni i idąc śladami autora „Trans-Atlantyku”, wszystkich po równo obdziela gorzką krytyką. A siła jego narracji polega na tym, że o niewygodnych rzeczach opowiada w komicznym stylu.
Osobliwość pisarstwa Muszera została oparta na założeniu, że odrażającą rzeczywistość można analizować z ironicznym poczuciem humoru. Wszystko tu jest dość paskudne (uprzedzenia, zaściankowa mitologia, obrzydliwe stereotypy, nienawiść, sam Naletnik), ale przedstawione na tyle sprawnym i wciągającym językiem groteski, że trudno oderwać wzrok od książki. Czasem tylko nie sposób rozszyfrować wszystkich zależności pomiędzy autobiograficznością tego tekstu a jego fantastyczną momentami fikcyjnością – w Naletniku jest zapewne coś z Muszera i tylko strach pomyśleć, że równie dobrze może być na odwrót. Z drugiej strony grubo ciosane sądy autora mogą czytelnika zaskoczyć – trzeba uważać, żeby nie wpaść w ich pułapkę. Jesteśmy zezwierzęceni i wobec siebie nienawistni? Nie potrafimy żyć między sobą? Jesteśmy rasistami i tak już musi być? To sprane pytania – także dlatego, że literatura współczesna szybko traci na aktualności – na które Muszer albo nie udziela odpowiedzi, albo w zastępstwie wysyła sowizdrzalskiego Naletnika. I ten wielonarodowy bękart próbuje nas nabrać, gdy z drwiną w głosie mówi, jakimi jesteśmy idiotami.
ArtPapier, 1 lipca 13 (109) / 2008
© Sławomir Iwasiów