Ze wspomnień krzaczka porzeczki
O tym, jak kalafior uratował ogród
Pewnego dnia zjawili się w naszym ogrodzie selekcjonerzy. Szukali niezaczepionych. Chcieli się z nimi rozprawić. Raz na zawsze. Taki otrzymali rozkaz. A rozkaz to rzecz świętsza od deszczu, słońca i tęczy. I dobrze płatna. Rabarbar twierdzi, że na wykonywaniu rozkazów można się całkiem nieźle obłowić; wprawdzie nie tak dobrze, jak na ich wydawaniu, ale zawsze coś tam ekstra skapnie do gardzieli lub pod korzeń palowy. Nie wiem, co ten huncwot ma na myśli z tą formą korzenia, ale pewnie wspomina czasy, gdy był młody i jeszcze mu się chciało. Bo teraz ma tylko korzeń spichrzowy, w dodatku w stanie spoczynku.
Obcy ubrani byli w kombinezony ochronne, na które dodatkowo zarzucili nylonowe fartuchy, żeby się zbytnio nie upaćkać podczas brudnej roboty, jakiej zamierzali się całym sercem oddać. Bo jak ktoś ma fartuch, to mokra robota zawsze się znajdzie. Na pyskach mieli ponaciągane maski przeciwgazowe, tak więc ich oblicza pozostały dla nas nieodgadnione. Przynajmniej w tej fazie kontaktu, bo potem miało się to zmienić. Jednemu z nich zsunęła się w pewnym momencie przeciwgazówka i okazało się, że pod nią nosi kolejną maskę, która wyglądała na przeciwpyłową. Rabarbar od razu stwierdził, że dałby sobie wszystkie kędziorki z liści wyrwać, iż pod tą maską typek miał jeszcze maskę lakierniczą, pod nią smogową FFP33, tudzież zwykłą, chirurgiczną, a pod tymi wszystkimi zwalniaczami oddychania widniał na jego gębie anilinowy szalik. Rabarbar nazwał tę piramidę masek akuratnym kamuflażem. Skąd mu przychodzą do głowy takie pomysły, nie wiem i wiedzieć nie zamierzam. Przyszłość jednak pokazała, że wcale się nie mylił.
Zaczęli węszyć. Ci, co przyszli potajemnie i wtargnęli do ogrodu. Jak się węszy z taką ilością masek na pysku, każdy wie, więc nie muszę wyjaśniać, że ich węszenie należało do krainy metafor. Gdy tylko weszli na ścieżki między grządkami, kto z nas mógł, krył się po kątach, a kto nie mógł, stanął jak zdrewniały. Żadna z roślin nie uginała się pod naporem zachodniego wiatru, który od wczesnego rana myszkował w naszym ogrodzie i tyle nam swoją wizytą radości przyniósł. Żaden liść nie zatrzepotał, żadna łodyga nie drgnęła, żaden korzeń nie czerpał z ziemi soków. Zamarliśmy ze strachu. Można by nawet rzec, że z przerażenia żyć nam się odechciało. Bo taka selekcja niezaczepionych to nie jakieś tam przelewki. A dwunożni to nie popołudniowy deszczyk: nie ma z nimi żartów i przekomarzań o wyższości bytu nad niebytem.
Odkryli, że z nas wszystkich zaledwie bluszcz i powój zdradzali oznaki zaczepienia. Gdy jednak przyjrzeli się uważniej, okazało się, że ci dwaj właśnie się odczepili, przyłączając się tym samym do ogólnoogrodowego protestu przeciwko czepieniom. Intruzi wypatrzyli jeszcze łopian, ukryty w ramionach ligustrowego żywopłotu, którego owoce, pokryte haczykami, sprawiały wrażenie zaczepionych. Ogarnęli wzrokiem rzepy i machnęli górnymi odnóżami, na znak, że taka zaczepność w ich świecie się nie liczy.
Gdy zbliżyli się do przytulii, ta sczepiła się z marzanką, wbijając haczykowate włoski swoich szorstkich pędów w przylistki ukochanej przyjaciółki, i obie w jednej chwili zapadły się pod ziemię. Selekcjonerzy zbaranieli. Dosłownie. Nawet rogi im na głowach powyrastały. Przez chwilę naradzali się, wydając gardłowe odgłosy przypominające bulgotanie fermentacyjne pokrzywowej gnojówki, a potem zabrali się za nas. Chwycili maczety w dłonie i rozpierzchli się po ogrodzie, by siać dzieło zniszczenia. Nie mieli litości dla niezaczepionych.
Pierwsze padły konwalie i tulipany, potem koperek oraz pietruszka, następnie padła marchew, po niej kalarepa, ziemniaki, fasolka szparagowa i groszek. Zupę warzywną mieli już z głowy, ale to nie zaspokoiło ich wilczego apetytu: cięli, wciąż dalej i dalej! Trup ścielił się w ogrodzie tak gęsto, że wkrótce deptali po grubym kobiercu roślinnych zwłok. Szatkowali wszystko, co im pod maczety podeszło: astry, pomidory, nasturcje, ostropesty, łopian, goździki, irysy, mniszki, ogóreczniki, macierzanki, chrzan, przylaszczki, a także rzodkiewki czerwone i białe. Na razie omijali brzozę, klon i wierzbę korkową. Widać nie byli pewni swych ostrzy. Dobrali się natomiast do agrestu, który stał nieopodal mnie.
I wtedy zdarzyło się coś, czego początkowo nie rozumiałem, a gdy dotarło do mnie, co jest grane, było już po wszystkim. Ale opowiem po kolei, czyli nie tak, jak zdarzenia zapamiętałem, lecz tak, jak się domyślam, że przebiegały.
Zacznę od tego, że krzaczki porzeczki umierają wyprostowane. Tego nauczyła mnie Stara Porzeczucha, która wiele jesieni temu przeniosła się do krainy wiecznego kwitnienia po zmasowanym ataku gronowca, specjalisty od szarej pleśni. Stałem więc, zgodnie z naukami mojej babki, w miejscu, nieruchomo, z gałęziami i liśćmi wzniesionymi ku życiodajnym chmurom, i czekałem na swoje ostatnie oberwanie. Rzucałem wzrokiem to na kalafiora, to na rabarbar, to na tamaryszek, spodziewając się, że lada chwila dwunogi przyjdą i policzą się ze mną za moje bezprawne niezaczepienie. A wiosna była piękna tego dnia. Dwutlenek węgla obficie wypełniał powietrze, aż chęć brała, żeby poczuć jego kwaskowaty smak na świeżych pędach; chciało się po prostu żyć. Ciężko mi zatem przyszło to moje stanie bez ruchu i czekanie na nieuniknione.
Nagle mój porzeczkowy świat stanął na głowie i wszystko potoczyło się bardzo szybko. Jeden zamaskowany zbir przypadł właśnie z wzniesioną maczetą do kalafiora i już miał wyprowadzić rozstrzygające cięcie, gdy nagle stała się rzecz niepojęta: kalafior wytrącił napastnikowi broń z ręki i zaczął rosnąć. Tak mi się przynajmniej wydawało. W rzeczywistości kalafior nie tyle rósł, ile na moich oczach przekształcał swą różę w straszliwą broń. Jego białe, dotąd zwarte, mięsiste pędy kwiatowe, wyprysnęły niespodzianie w powietrze i utworzyły coś w rodzaju baldachimu, który w następnej chwili uległ podziałowi i rozwarciu, a wtedy w powietrzu zatańczyło mnóstwo złowieszczych macek. Kalafior przeobraził się w wieloramienną ośmiornicę, która zaczęła batożyć selekcjonerów.
Pod jego ciosami opadały z nich kolejno maski, potem przyszła kolej na fartuchy i kombinezony ochronne. Pruły się i strzępiły jak stare wspomnienia. Długo nie trwało, a wyznawcy kultu czepiennego stali się nadzy, lecz kalafior nie ustawał w wysiłkach, bo jeszcze nie skończył: okładał ich nadal swymi mackami. Zlani krwią, potem, śliną, moczem oraz łzami, powalani kałem i smarkami, darli się wniebogłosy, wzywając na pomoc swego czepialskiego boga i swoich zaczepionych rozkazodawców. A następnie salwowali się ucieczką, pozostawiając w ogrodzie wszystko, z czym przyszli. Także swoją dumę i butę.
Do późnej nocy sprzątaliśmy po nich ogród, opłakując każdego zabitego. Nie cieszyliśmy się ze zwycięstwa, bo straty, jakie odnieśliśmy, były zbyt wielkie. Staraliśmy się nie robić sobie wzajemnie wyrzutów, że się nie broniliśmy, że niemo czekaliśmy na zagładę. Ale i tak każdy myślał swoje, i na widok kalafiora, naszego wyrzutu sumienia, wszyscy odwracali głowy. A on ukrył swoje macki i stał się na powrót zwyczajnym kalafiorem.
Nikt nie widział, jak pod osłoną ciemności podszedłem cichaczem do kalafiora i poklepałem go po liściach. Później uczynił to również rabarbar. A po nim wszyscy inni.
Następnego dnia spadł rzęsisty deszcz, który zmył z nas cały wstyd i pozwolił nam zacząć na nowo rosnąć.
Po kilku miesiącach od wizyty selekcjonerów z pożogi nie pozostał nawet ślad. Ogród zakwitł wspaniale i wyglądał jak prawdziwy, niezaczepiony raj.
A dwunogi miały takiego pietra przed nami, że odtąd omijały nasz dom z daleka. Czegoś ich jednak ten kalafior nauczył.
© Dariusz Muszer