Niewinni (5) – opowiadanie

Tworczosc-1-2019

Niewinni (5) – opowiadanie

Wiem, że mi pani nie może dać spokoju z tym Walińskim Ryszardem. Taka już rola pani przypadła, żeby wstawiać się za złymi ludźmi. Ktoś pani to nakazał. Wczoraj znowu nie mogłem spać, bo na kolację zjadłem cały studzieniec od pani. Bardzo mi smakował, ale w nocy rozbolał mnie brzuch. To nie wina studzieńca, tylko moja. Niepotrzebnie zniszczyłem sobie żołądek. Wrzuciłem do niego za młodu zbyt dużo taniego i podłego żarcia, toteż jest w kiepskim stanie. Zdecydowałem, że pomogę pani zrozumieć tego Walińskiego Ryszarda. Żeby pani wiedziała, kogo właściwie pani tak broni. Ach, pani go wcale nie broni? To po co pani ciągle o niego pyta? Obiektywna prawda? Coś takiego nie istnieje, pani to wie. Jest tylko prawda pojedynczego człowieka, a i w taką nie należy wierzyć. Ktoś powiedział: ilu ludzi, tyle prawd. Ja bym powiedział, że prawd jest więcej niż ludzi. Bo każdy człowiek nosi w sobie kilka prawd, a jeszcze więcej kłamstw.

Przyznaję, że tenże Waliński Ryszard chodził ze mną do technikum. I to właśnie on wtedy nas wszystkich zdradził, a nie ja. Sam mi kiedyś o tym powiedział, gdy piliśmy wódkę. Wcale nie żałował, że doniósł na chłopaków. Ba, przechwalał się tym, bo myślał, że jestem taki sam jak on! Lecz ja taki nigdy nie byłem. To tacy jak on zgotowali mi ten los. To przez nich musiałem wyjechać i błąkać się po świecie.

Nigdy nie pojąłem Zachodu i nigdy też go nie pojmę, a ci, którzy mówią, że to zrobili, opowiadają bajki. Zachodu nie da się zrozumieć, bo to stan ducha, a nie stan konta. Każdy, kto się tam nie urodził i tam nie dorastał, każdy, kogo rodzina nie mieszka na tamtych ziemiach od pokoleń, pozostanie na zawsze obcy. Nie inaczej jest u nas. Ludzie nie powinni emigrować, powinni żyć tam, gdzie się urodzili i nigdy nie opuszczać domowych pieleszy. Na wycieczki mogą jeździć, zwiedzać obce kraje też, ale zawsze muszą wracać do swoich konfitur i zapachów, do swoich drzew i rzek.

Z Walińskim Ryszardem zetknąłem się ponownie podczas studiów. Byłem już wtedy żonaty i miałem dziecko. Do niby przypadkowego, a w rzeczywistości dokładnie zaplanowanego przez niego spotkania doszło na wiadukcie przy budynku opery. Powiedział, że studiuje historię i mieszka nieopodal na stancji. Nie chciałem się z nim zadawać, ale tak nalegał i wspominał o starych czasach, że nie miałem innego wyjścia, musiałem z nim pójść. Postawił na stole zagraniczne puszki, suchą kiełbasę, masło i rosyjską wódkę, a gdy zapytałem, skąd ma te wspaniałości, uśmiechnął się tylko tajemniczo i powiedział, że jak się postaram, to też będę to wszystko miał. Bo musi pani wiedzieć, że wtedy w normalnych sklepach takich rzeczy nikt na oczy nie oglądał. Przegadaliśmy pół nocy, pijąc, obżerając się i paląc drogie papierosy – i tak zaczęła się moja gehenna.

Wciągnął mnie do pracy w podziemiu, gdzie, jak od razu zauważyłem, był bardzo poważany i lubiany. Jako że mam niezły zmysł techniczny, przydzielili mnie do powielacza. Czasami przez tydzień nie wychodziłem na świeże powietrze, ponieważ podczas produkcji danej partii broszur czy ulotek nikomu nie wolno było opuszczać tajnej drukarni, taka była zasada. Zajmowałem się też roznoszeniem bibuł do wyznaczonych punktów i kupowaniem papieru, w każdym sklepie wolno mi było nabyć tylko jedną ryzę.

Jakieś trzy miesiące później Waliński zorganizował spotkanie z pewnym gościem. Od razu wiedziałem, co to za oślizła figura. O nic nie prosił, do niczego nie namawiał, chciał tylko, żebyśmy od czasu do czasu usiedli wspólnie przy stoliku w kawiarni i pogadali. Tak też się stało. Cztery razy spotkaliśmy się, a gdy tajniak zaczął narzekać, że mało mu mówię, w dodatku wyłącznie o błahych sprawach, postanowiłem więcej nie przychodzić.

Na początku grudnia wezwali mnie do siebie i postawili sprawę jasno: albo zabiorę się do porządnej roboty, albo oni wezmą się za moją żonę i dziecko, a mnie wyślą do wojska. Podpisałem wszystko, co dali mi do podpisania, bo się bałem. Nie zdążyłem już stawić się na kolejną rozmowę w kawiarni, bo ogłoszono stan wojenny. Resztę pani zna. Mnie złapano, gdy przemykałem się do kryjówki wskazanej mi przez Walińskiego, a on sam ukrywał się i nadal działał w podziemiu, sypiając z moją żoną i donosząc na wszystkich.

Co mi tu pani pokazuje? Kolejne raporty? Z wizyt esbecji w internacie? Kto to pani dał? Przychodził taki jeden i wypytywał o różne sprawy, papierosy za to miałem i paczki od rodziny częściej dostawałem. Nic ważnego mu nie mówiłem, same bzdury ustalone wcześniej z chłopakami w celi. Bo oni wiedzieli, po co tamten przychodził. Powiedziałem im o wszystkim, a oni poinstruowali mnie, jak mam się zachowywać. Niech pani schowa te papiery, nie robią na mnie żadnego wrażenia.

A swoją drogą, czy nie wydaje się pani dziwne, że na taką małą płotkę jeszcze dzisiaj można znaleźć tyle haków? Dokumentacja dotycząca mnie nie zaginęła. Nikt nie zadbał o to, żeby strawiły ją płomienie. Za moją zdradą ciągnie się wielki warkocz, jakbym był jakąś prawdziwą kometą. A o Walińskim Ryszardzie cisza, nic pani o nim nie znajdzie w archiwach. Nie jest i nigdy nie będzie na żadnej liście. Ma taką białą kamizelkę, że tylko pozazdrościć. Potrafił zadbać o siebie; chodząc po piekle, nawet nie osmolił nogawek. Taki z niego był spryciarz. Po zmianie ustroju szybko odnalazł się w nowym wspaniałym świecie. Transformacja mu nie zaszkodziła, tylko nadała tempa jego karierze. Ale tak to już jest z mutantami: szybko dopasowują się do koloru, kształtu i pojemności nowej kieszeni. Pracował w ministerstwie, miał udziały w różnych spółkach, stale pojawiał się w telewizji, gdzie gadał i gadał, tłumacząc ludziom, co w tym świecie jest dobre, a co złe.

I teraz już pani w końcu wie, dlaczego Walińskiemu Ryszardowi obcięto język, który policja znalazła później w koszu na śmieci. Natomiast prawą rękę stracił za to, że sięgnął po cudzą żonę, że podpisywał donosy i że podał mi ją na wiadukcie koło opery, gdy żółkły liście i zaczynała się jesień. A powieszony i spalony został za zdradę, jakiej dopuścił się w stosunku do wszystkich niewinnych zdrajców.

Taką właśnie śmierć zgotowałem dla niego, o takiej marzyłem przez ostatnie trzydzieści lat.

Lecz on zdążył podpisać swój kolejny cyrograf, i tym samym uciekł mi sprzed nosa. Na pustej drodze dał się rozdeptać przez ciężarówkę. To nie ja, niestety, go zabiłem, tylko ulewa, która owego pamiętnego popołudnia spadła na miasto, i zupełnie przypadkowy kierowca, który nie zdążył zahamować, gdy Waliński Ryszard nagle wyskoczył na ulicę. Ja tylko zamknąłem za nim okno, bo zrobił się straszny przeciąg w mieszkaniu. Dlatego też policja znalazła moje odciski palców na klamce. A potem mnie tutaj, niewinnie, osadzono. I Waliński wygrał kolejne życie.

© Dariusz Muszer
Pierwodruk: Twórczość, nr 1/2019