Niewinni (4) – opowiadanie
W zeszłym tygodniu nie przyszła pani ani razu. Gdzie pani była? A, na urlopie. No tak, ja tutaj siedzę, bez zezwolenia podrapać po głowie się nie mogę, a pani sobie na urlop wyjeżdża! I jak ja mam panią polubić! Trudno się rozmawia, jak ktoś jeździ na urlopy, kiedy się ma mu coś ważnego do powiedzenia. Z mężem pani była? Nie chce mi pani powiedzieć. Pewnie ma pani żonę. Też dobrze. Mnie od dawna żadne oboczności nie ruszają, zdążyłem się przyzwyczaić. U nas panuje tolerancja, każdy żyje, jak mu się podoba, byleby nie rozmawiał z sąsiadami.
To dla mnie? Prezent pani przyniosła? Mogę rozpakować? Studzieniec, prawdziwy studzieniec! Sama pani robiła? Ma pani rację, trzeba mieć sporo czasu, żeby coś takiego przyrządzić. Kupny to nie to samo. Tylko czym ja będę jadł? Nie mam łyżki, bo mi zawsze po obiedzie zabierają. Boją się, że zrobię im krzywdę. Albo że na ścianie wydrapię jakieś antypaństwowe hasła. Muszę choć trochę spróbować. Mogę? Pani się nie obrazi? Dobry, naprawdę dobry, palce lizać. Nie zapomniała pani octem pokropić, i to spirytusowym. Dziękuję, że zrobiła mi pani taką miłą niespodziankę, i proszę pozdrowić koleżankę, naprawdę zna się na rzeczy, a dobry studzieniec to coś więcej niż dzieło sztuki.
Przeanalizowałem wszystko i doszedłem do wniosku, że trochę głupot pani ostatnim razem naopowiadałem. To nieprawda z tymi lodami. Nigdy nikomu loda nie zabrałem. To mnie dwa razy taki zbój młodociany zabrał i zjadł. Wszyscy się go bali. Wynurzał się z krzaków, zrobił swoje i znikał. Był nieuchwytny, nawet milicja nie mogła dać sobie z nim rady. Z tą grubością też przesadziłem. Zawsze byłem chudy i słabowity, ale znałem takiego jednego, co miał sporo ciała i przytłaczał przeciwników; podziwiałem go i chciałem stać się taki jak on. Jadłem dużo kartofli, bo mówili, że tuczą, nic to jednak nie dało. Moi rodzice nie należeli do olbrzymów, a w dodatku bardziej wdałem się w matkę niż w ojca. A ona była o dwie głowy niższa od niego. Nigdy też nikogo nie pobiłem, a na widok krwi niedobrze mi się robi. To właśnie chciałem pani powiedzieć, żeby nie wydawała pani fałszywego świadectwa o mnie.
Pani wiedziała, że z tym przywiązywaniem do pryczy i łaskotaniem piórkiem też się nie zgadza? To dlaczego pani nic nie mówiła? Trzeba było coś powiedzieć. To jeszcze pani wyznam, że w burdelu też nigdy nie byłem. Dwa razy próbowałem, ale się wystraszyłem, że chorobę jakąś dostanę. A poza tym wstyd. Pod ziemię bym się zapadł, gdyby ojciec i matka mnie tam zobaczyli. To co z tego, że nie żyją? Niech pani sobie nie myśli, że po śmierci przestali być obecni w moim życiu i nade mną czuwać. Ojciec uważał, że chodzenie do kobiet, które sprzedają swe wdzięki za pieniądze, to grzech. I miał rację, bo to jest grzech! Przecież kto jak kto, ale pani powinna wiedzieć, że człowiek ma duszę, o którą powinien się nieustannie troszczyć; że w człowieku tkwią nawyki i zapatrywania wyniesione z domu. To hamuje, ale również umacnia i pomaga. Ja mam kościec swojego ojca, a mięśnie po matce. Tylko duszę mam własną, poskręcaną jak korzenie grabu.
Co ja pani mogę powiedzieć o swoim życiu w Niemczech? Niewiele. Bo też mało się wydarzyło. Nie założyłem ponownie rodziny. Jeden raz, na początku, otarłem się nawet o małżeństwo, ale okazało się, że byłem tylko jednym z wielu kandydatów, bo dziewczyna chciała koniecznie zostać na stałe. Wyszła za tego, co był najszybszy w składaniu oferty. Potem dałem sobie spokój z poszukiwaniem towarzyszki życia. Można powiedzieć, że zrobiłem się uprzedzony do kobiet. Pracowałem dorywczo na budowach, kilka razy przy zbiorze szparagów, potem na krótko zatrudniono mnie przy sprzątaniu biurowca, aż w końcu zostałem kurierem.
Jeździłem po mieście na rowerze i dostarczałem do firm pocztę oraz różne drobne towary. Prawie pięć lat to robiłem, ale miałem wypadek, dostałem się pod mercedesa. Pękło mi kolano i długo trwało, zanim byłem w stanie poruszać się bez kul. Pracę oczywiście straciłem, bo była na godziny. W dodatku okazało się, że pracodawca nie zameldował mnie w Arbeitsamcie, czyli że pracowałem na czarno. I tak wylądowałem na socjalu. Potem sąd ustalił jeszcze, że to ja spowodowałem wypadek, nie dostałem więc ani grosza odszkodowania.
Trudno było znaleźć jakiś nowy job, gdyż noga nie funkcjonowała najlepiej; często tak bolała, że musiałem całymi dniami leżeć i łykać tabletki, od których wątroba mi puchła. Zacząłem popijać, przeważnie mocne trunki, choć nie stroniłem również od taniego pilsa, i wątroba jeszcze bardziej puchła. Jak siadałem, uciskała mnie pod żebrami i niemalże podchodziła z prawej strony pod pachę. Potem na jakiś czas wysiadła śledziona, a gdy się uspokoiła, przewróciłem się na chodniku, idąc na zakupy. Ktoś zadzwonił po pogotowie. Przyjechali i mnie zabrali. W szpitalu podreperowano mnie i po dwóch tygodniach wypuszczono. Pół roku później trafiłem tam znowu. Tym razem lekarze uparli się, żeby mi wyciąć dwie trzecie żołądka, a ja im na ten eksperyment pozwoliłem. Po miesiącu wróciłem do swoich pustych czterech ścian na siódmym piętrze i piłem znowu, ale znacznie mniej, bo żołądek zrobił się mały i nie przyjmował większych ilości płynów. Któregoś dnia zebrałem się i poszedłem na spotkanie do klubu anonimowych alkoholików, ale krótko u nich wytrzymałem, bo wszyscy mówili po niemiecku, a ja miałem polskie problemy, których w żadnym obcym języku tego świata nie rozwiążesz.
Dlaczego zamilkłem? To są szczegóły, proszę pani, nieistotne drobiazgi, które nic o mnie nie mówią, a jednocześnie mówią o mnie wszystko. Nie mam ochoty więcej opowiadać. Nic nie osiągnąłem w życiu, nic mi się nie udało. Nawet ptaki nie siadają na parapecie u mojego okna, nawet śnieg je omija, gdy pada. A to wszystko za sprawą jednego człowieka, który sprawił, że stałem się tym, kim jestem. Tak bardzo się wstydzę tego wszystkiego, czego nie zrobiłem, a jak się wstydzę, to opadam z sił. Proszę dać mi już dzisiaj spokój. Muszę się położyć. Niech przyjdzie strażnik i mnie stąd wyniesie. (ciąg dalszy…)
© Dariusz Muszer
Pierwodruk: Twórczość, nr 1/2019