Wiosną 1988 roku Herbert S., mieszkaniec Sochaczewa, postanowił, że czas najwyższy rozpocząć poszukiwanie własnych korzeni. Rodzina, czyli żona i dwie córki, nic o zamyśle głowy nie wiedziała. Nie dlatego, żeby Herbert S. był tajemniczym osobnikiem – co to, to nie. Po prostu nie chciał niepotrzebnym paplaniem rozbudzać nadziei, gdyż korzenie były niepewne, a droga do nich, cóż tu ukrywać – daleka.
W listopadzie Herbert S. czule pożegnał się z najbliższymi i udał się w podróż nie byle jaką, gdyż zagraniczną. Jak to często bywało w owych szalonych czasach, autokar wycieczkowy po przekroczeniu magicznej granicy Wschód-Zachód skierował się od razu do malowniczo położonej miejscowości Friedland, gdzie większość polskich turystów miała pewne nader ważne i nie cierpiące zwłoki sprawy do załatwienia. Grenzdurchgangslager Friedland (od 1945 nadgraniczny obóz przejściowy dla jeńców wojennych, wypędzonych i przesiedleńców w Dolnej Saksonii) dla jednych okazał się bardziej łaskawy, dla innych zaś mniej. Dla 47-letniego Herberta S. okazał się łaskawy tak pół na pół, czyli nasz bohater znalazł się w sytuacji na-dwoje-babka-wróżyła. Powiedziano mu, że owszem, będzie mógł zostać w Niemczech, jeśli sam udowodni, że ma do tego prawo. Papiery musiał Herbert S. dostarczyć, bo papiery to najważniejsza na świecie sprawa. A z papierami u Herberta S. było krucho.
W tym momencie przerywamy snucie wątku współczesnego i cofamy się do historii, czyli do korzeni. Jest rok 1939. Już po wrześniu. Jak na razie, już po wszystkim. Przynajmniej dla Franciszka S., żołnierza spod Sochaczewa rodem, który dostaje się do niewoli i przewieziony zostaje do jednego z obozów jenieckich. Tam zaproponowano mu: albo niewola w obozie, albo u chłopa w Reichu na polu. Drugi wariant niewoli okazał się dla Franciszka S. bardziej kuszący. I znowu podróż, tym razem osobowym wagonem. Potem był też samochód, była i furmanka, w końcu trochę na piechotę. Aż w końcu Franciszek S. dotarł do pewnego gospodarstwa położonego w jednej z wiosek niedaleko Getyngi. Właściciel zagrody nie był złym człowiekiem. Do przymusowego najmity odnosił się po ludzku, czyli jeść dawał, spać i pić również, a od święta sypnął nawet groszem na piwo. Jeszcze w czasie późnojesiennych prac na polu Franciszek S. poznał Gertrudę, dziewczę wprawdzie nie pierwszej już świeżości, niepowabne i umiarkowanie hoże, lecz za to aryjskie jak sam kulawy minister propagandy Trzeciej Rzeszy. Krew nie woda, krew nie rozum – rasy i przynależności narodowej czy społecznej nie rozróżnia. On pokochał ją namiętnie, ona pokochała go na zabój i gorąco pierwszą nieśmiałą miłością. A wojna gdzieś tam daleko w świecie szalała. Chłopcy ze śpiewem na ustach odchodzili z wioski, aby walczyć za Vaterland, i żaden z nich nie powracał. A poza tym wiejska monotonia i rytm czterech pór roku: sadzenie ziemniaków, wyganianie krów na wypas, zadawanie koniom obroku, koszenie trawy, żniwa, wykopki… No i ta występna miłość polskiego Franciszka i niemieckiej Gertrudy, która powiewała nad wioską jak nieswoja flaga na swojej ziemi.
Owocem miłości wielkiej i namiętnej najczęściej jest dziecko. Tak też było i w tym przypadku. Gdy Gertruda w lecie 1940 roku poczuła, że jest brzemienna, przeraziła się nie na żarty. Z dolnosaksońskiej wioski do Führera i do Norymbergi było wprawdzie daleko, ale ustawy o zachowaniu czystości rasy obowiązywały wszystkich obywateli i obcokrajowców. Jeszcze bardziej przeraził się Franciszek S., gdyż nagle dotarło do niego, jak straszliwą popełnił zbrodnię, za którą, ani chybi, zawiśnie na szubienicy. Kilka tygodni trwała niepewność, ale w końcu zwyciężył zdrowy chłopski rozsądek kilku okolicznych gospodarzy. Dziecko jest dzieckiem, musi mieć matkę i ojca, ustalono. I stało się. Tuż po żniwach Gertruda oświadczyła przed odpowiednim urzędem, że jest Polką spod Sochaczewa i że przyjechała dobrowolnie do Niemiec, aby pracować na roli, a jej nazwisko kończy się na -ski. Prawdomówność świeżo upieczonej matki i jeszcze bardziej świeżo upieczonej Mazowszanki potwierdziło trzech świadków, szacownych niemieckich gospodarzy, i w ten sposób cała miłość stała się legalna. Nic nie stało już na przeszkodzie, aby Gertruda, jako Polka, wyszła za mąż za Franciszka, również Polaka. Rasy nie zostały pomieszane, tylko płyny ustrojowe. Dziewczyna uniknęła w ten sposób obozu koncentracyjnego, Franciszek umknął z rąk kata, a dziecko… Dziecko urodziło się wczesną wiosną 1941 roku zdrowe i ochrzczone zostało imieniem Herbert.
Dalej potoczyło się już z górki. Małżonkowie S. wraz ze swoim synem szczęśliwie przeżyli wojnę, a kiedy było już po wszystkiem, bez dłuższego debatowania wyprawili się do Polski, gdzie osiedli na stałe w rodzinnej wiosce Franciszka. Żyli dość długo i nie zawsze szczęśliwie. Franciszek, po trzech atakach serca, odszedł z tego świata w 1978 roku, Gertruda w połowie lat osiemdziesiątych podążyła za nim.
W czterdzieści trzy lata po wojnie Herbert S., owoc występnej miłości, powrócił do Getyngi, aby upomnieć się o swoje, czyli udowodnić, że po kądzieli jest najprawdziwszym Niemcem. Nikt mu jednak nie uwierzył, gdyż w aktach stanu cywilnego matka jego widnieje jako Polka. Polecono mu, aby odszukał tych trzech świadków z czasów wojny, którzy teraz musieliby zeznać pod przysięgą, że wtedy skłamali, a teraz mówią szczerą i świętą prawdę. Herbert S. rozpoczął poszukiwania na wielką skalę: wynajął adwokata, a po Dolnej Saksonii rozpierzchły się listy gończe. Problem w tym, że Herbert S. niezbyt dokładnie wie, jak nazywają się wioski, z których owi świadkowie pochodzą, jak również ich nazwiska są niepewne i niechybnie poprzekręcane. Nie należy również spodziewać się, że świadkowie są jeszcze przy życiu. Dodatkowy problem stanowi bariera językowa. Herbert S. zapomniał bowiem ojczystego języka matki w gębie.
Kiedy dwadzieścia sześć lat temu, zimą 1990 roku, spotkałem w Getyndze Herberta S. i poznałem historię jego korzeni, był on pełen nadziei, że uda mu się doprowadzić sprawę do szczęśliwego zakończenia, czyli że uzyska obywatelstwo niemieckie. Koniecznie chciał zaprowadzić mnie do – jego zdaniem – najwspanialszego miejsca na świecie, jakie udało mu się poznać po wyjeździe z Polski. Nazywał je Księgarnią. Gdy znaleźliśmy się przed domem oświetlonym czerwonymi lampami, Herbert S. długo stał na pokrytym deszczem chodniku i z uciechy zacierał ręce. Nie weszliśmy do środka. Te książki nie były na naszą kieszeń.
© Dariusz Muszer