Alfred J. nie pamiętał tak dokładnie, za co kolegium orzekające do spraw wykroczeń przyłożyło mu sto dwadzieścia godzin pracy na rzecz miasta. Uważał, że postępowanie władz w stosunku do jego osoby było wyjątkowo nieeleganckie. A to dlatego, że wszak kto śpi, nie grzeszy, a on przecież spał jak najedzone niemowlę tej nocy, gdy wybijano szyby i tratowano ogródki działkowe. Rodzicom powiedział, że w całą aferę wrobili go koledzy i że przyznał się do niepopełnionych czynów tylko dla świętego spokoju. Czy rodzice uwierzyli, historia milczy. W każdym razie w połowie kwietnia Alfred J., uczeń szkoły średniej w B., zaczął popołudniami chodzić do przymusowej pracy. Spodobało mu się przerzucanie ziemi z kupki na kupkę i grabienie pograbionych wczoraj trawników, zwłaszcza, że takich odrabiających jak on było więcej, a w dobrej kompanii czas wartko i przyjemnie płynie. Często płynął do magicznej godziny dwudziestej drugiej, kiedy to wszystkie grzeczne dzieci już dawno powinny chrapać pod kołderkami. Państwo J. nieco byli zdziwieni późnymi powrotami syna i po cichu narzekali, że ich Alfredzik zesłany został na istną katorgę i że władze serca nie mają, żeby dzieciaka tak męczyć.
Któregoś dnia po wykonaniu dziennej normy Alfred J. poczuł przemożną chęć zrobienia rzeczy wielkiej. A że chłop był z niego młody i popędliwy, pożegnał się z towarzyszami szybko i bez ceregieli, mówiąc, że dzisiaj wyjątkowo nie może zostać dłużej, i ruszył przed siebie. Za rogiem strzelił sobie na odwagę dwie złote jedenastki i poczuł, że teraz to nawet góry może przenosić. Jednakże nie od przenoszenia gór rozpoczął czynienie rzeczy wielkich. Najpierw rzucił kamieniem w okno domu, w którym mieszkał nauczyciel od fikania koziołków. Nauczyciel ten często znęcał się nad Alfredem, każąc mu wykonywać bezsensowne przysiady albo biegać w kółko po boisku, jakby Alfred był gazelą, a nie człowiekiem. Poza tym pan od wuefu pewnego razu przylał naszemu bohaterowi (negatywnemu) dwa razy po buzi w kantorku z piłkami i materacami. Alfred nikomu nie poskarżył się, gdyż uważał, że z nauczycielami jeszcze nikt nie wygrał, ale poprzysiągł zemstę. Podobnie rzecz się miała z panią od polskiego, która nie mogła znieść, że uczeń J. znał lepiej od niej literaturę francuską. Cóż, czytanie „W poszukiwaniu straconego czasu” w oryginale może doprowadzić do wyobcowania w klasie, a i nauczycielom też nie zawsze się to podoba. Pani z bólem serca stawiała Alfredowi na okres naciągane trójki. Ciało pedagogiczne rozumiało dylemat moralny polonistki, tylko Alfredzik nie bardzo pojmował, dlaczego ma takie słabe oceny, skoro jest najlepszy w klasie. Ale on już w przedszkolu miał trudności ze zrozumieniem normalności tego świata.
Tego dżdżystego wieczoru nadszedł czas odwetu za Prousta i za „Pieśń o Rolandzie”. Samochód polonistki stał tuż przy krawężniku. Później, w nocy, nadal stał, ale z czterema przebitymi kołami. Operacja zajęła Alfredowi całą godzinę lekcyjną. Gdyby miał przy sobie nóż zamiast śrubokręta, na pewno poszłoby mu szybciej. Literatura francuska mogła spać tej nocy spokojnie – została pomszczona. Nasz bohater (negatywny) był z siebie zadowolony, ale wcale nie miał zamiaru spocząć na laurach. Czekały go przecież czyny wielkie.
Ciemności sprzyjają kochanką i przestępcom. Alfred J. zakradł się na zaplecze sklepu samoobsługowego, gdzie znalazł kilka pustych kartonów. Wybrał ten najbardziej suchy i skrupulatnie podarł go na kawałki. Następnie pobiegł w kierunku wieżowca, w którym mieszkał dyrektor szkoły. Wdrapał się na czwarte piętro. Klatka schodowa była pusta jak haki u rzeźnika. Chwilę nasłuchiwał pod drzwiami. Na gumowej wycieraczce ułożył niezdarnie mały stos, który podpalił. Poczekał aż buchną płomienie, a następnie nacisnął dzwonek, pod którym widniało nazwisko dyrektora. Nie czekał, aż ktoś wyjdzie. Uciekł, o mało nie łamiąc sobie nóg. Zatrzymał się dopiero na drugiej przecznicy, a ręce wcale mu nie drżały.
Dlaczego nasz Alfredzik nie lubił dyrektora szkoły? Hm, głupia sprawa, ale młodzian ów uważał, że dyrektor traktuje uczniów jak chłopów pańszczyźnianych. A dlaczegóż to? Rok temu Alfred musiał przepracować cztery dni na budowie altanki dyrektorskiej, i nie dostał nawet oranżady. Pół roku temu zażądał, aby uczniowie pomalowali mu siatkę na działce, ławeczki i okna w altance oraz w domu. Nie dalej jak trzy miesiące temu dyrektor wysłał grupę uczniów, aby pomogła w przeprowadzce pewnej szlachetnie urodzonej osobie z komitetu. A w zeszłym tygodniu polecił Alfredowi, aby skoczył po gazetę i papierosy.
Ostatnim wielkim czynem brzydkiego chłopaka było splunięcie na chodnik, który prowadził do jego szkoły, i wypowiedzenie słowa, które tak samo się pisze, jak czyta. Potem splunął raz jeszcze, mruknął: „Na dziś wystarczy” – i dziarskim krokiem wrócił do domu. Koło północy zasnął w łóżeczku, a nad jego snem czuwał Bruce Lee, który wcale nie uśmiechał się z plakatu.
Za swoje wielkie czyny popełnione tej nocy nasz młodociany przestępca nie został ukarany, gdyż go nie złapano. W pewnym sensie jednak sprawiedliwości stało się zadość. Gdy bowiem dyrekcja szkoły dowiedziała się w końcu o tratowaniu ogródków i o tym, że kolegium ukarało ucznia Alfreda J. pracą na rzecz miasta, zawieszono go natychmiast w prawach uczniowskich, a następnie wydalono z liceum.
Alfred J. zdał w ubiegłym roku maturę w innym przybytku oświatowo-wychowawczym i obecnie jest studentem prawa na jednym z krajowych uniwersytetów.
© Dariusz Muszer