Jarosław Jakubowski: O sobie w cudzej osobie

Wszyscy moi nieznajomiNasze wyobrażenia o innych ludziach rzadko pokrywają się z ich wyobrażeniami o sobie samych. Nasze oceny ludzi bywają krzywdzące, tak jak krzywdzą nas czasem oceny cudze. Różnice w postrzeganiu biorą się nie tylko z różnych punktów widzenia, ale także z różnic w języku, którym się posługujemy. Niby jest to ten sam język, te same rządzą nim prawa, ale tak naprawdę są to języki obce, obce sobie.

Dariusz Muszer spróbował przekroczyć granice własnego JA wchodząc w cudze myśli i słowa. Tom Wszyscy moi nieznajomi jest owocem tego swoistego eksperymentu, choć dodajmy od razu, że „liryka roli” ma w naszej literaturze bogatą tradycję. Z powodzeniem stosował ją Zbigniew Herbert, któremu postaci mitologiczne czy znani bohaterowie literaccy pomagali przemycić treści, które w bezpośrednim wydaniu być może brzmiałyby zbyt dosadnie (a więc niecenzuralnie w cenzorskim tego słowa znaczeniu). Nieco inaczej jest u Muszera – tutaj przemawia tak zwany zwykły człowiek, o określonym miejscu i roli w społeczeństwie, człowiek, którego tak naprawdę jedynym „bogactwem” jest historia, jaką ma do opowiedzenia.

Wydawać by się mogło, że rozpisując podmiot liryczny wierszy na poszczególne, pierwszoosobowe głosy Muszer osiągnął jeden podstawowy cel: obiektywizację wypowiedzi. Czas przeszły dodatkowo nadaje jej charakter pamiętnika. Czy jednak autor jest obiektywnym „medium”, jedynie „przekazującym” nam to co mają do powiedzenia „głosy”? Gdyby tak miało być w istocie, to najnowszy tom Muszera musielibyśmy nazwać raczej quasireportażem niż zbiorem poezji. Mamy tu jednak do czynienia z czymś na kształt współczesnej „Dziadów części II”, w której w roli Guślarza występuje polski pisarz na obczyźnie. Używam nie bez powodu tego trochę dziś zużytego określenia, ponieważ jak się zdaje, sytuacja w której znajduje się autor miała niebagatelny wpływ na kształt tych wierszy. Stosując bardziej współczesne nazewnictwo można go określić jako człowieka zanurzonego w kosmopolitycznym oceanie ludzkich losów. Swego rodzaju wyobcowanie wytworzyło w nim czułość w stosunku do wszelkich objawów inności, samotności, braku porozumienia. W zmienionej nieco postaci występuje to zjawisko u innego poety-emigranta Grzegorza Wróblewskiego, który także „chowa się” za powołanymi do życia postaciami.

Muszer konsekwentnie rezygnuje z ozdabiania wierszy metaforami, nie bawi się w poszukiwania formalne. Dąży jak najkrótszą drogą – jak Bukowski – do ukazania ludzkiego dramatu. Wersy są rozciągnięte, a zdania, które je budują, nierzadko wielokrotnie złożone. Wszystkie te zabiegi zbliżają te utwory bardziej do prozy niż do poezji. Mimo że pochodzą od ludzi różnego statusu społecznego, a nawet różnego czasu, wypowiedzi są mało zróżnicowane, niemal wszyscy bohaterowie posługują się językiem literackim, a zabiegi stylizujące tekst na język mówiony, takie jak w wierszu Jędrek, że tak powiem, należą w tej książce do rzadkości. Widać z tego, że Muszer nie jest „poetą języka”, tym, co go zajmuje, jest przede wszystkim znalezienie wspólnego mianownika dla zróżnicowanych i odległych przestrzennie i czasowo losów.

Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że do swojego „chóru” wybrał głosy nieco zbyt „modelowe” i socjologicznie „reprezentatywne”. Jednym z ulubionych tematów Muszera jest małżeństwo – a to żona mówi o swoim zmarłym mężu-draniu, a to ten sam mąż wyznaje: „Nie dałem jej tego, co chciała/ gdyż nigdy nie dowiedziałem się/ czego chce naprawdę”. Trochę zbyt dużo tu publicystyki, a za mało prób wejścia pod powierzchnię dość banalnych w istocie dramatów, mogących stać się równie dobrze kanwą tokszołu. Nic dziwnego, że najlepiej wypadają te utwory, w których Muszer z gawędziarza przeistacza się w „archeologa pamięci”. To najistotniejsza tkanka tej poezji, w której głosy żywych przeplatają się z głosami umarłych. Jak w wierszu Pani z wyspy, którego tytułowa bohaterka konstatuje: „Wyspa była przede mną,/ woda będzie po mnie”, a w następnym wierszu jej zmarły tragicznie mąż mówi tak: „Obiecałem wyspie, że wrócę./ Zobaczymy, jak z tym wracaniem będzie”. Taki „dwugłos” pozwala uzyskać szerszy kontekst przywoływanego zdarzenia, ale przecież nie dowiadujemy się więcej o jego bohaterach. Wiemy tylko jak trudno w tej współczesnej wieży Babel znaleźć wspólny język.

Rzecz jasna stosunek autora do jego bohaterów nie jest i nie może być obojętny. Można powiedzieć trawestując słynne zdanie Flauberta, że Muszer to każdy z nich, choć żaden z bohaterów nie jest Muszerem. Już w otwierającym tom wierszu Yeti pojawiają się zwroty ważne dla zrozumienia tej książki: „wpatrując się w moje twarze”, „moje ziemskie ciało,/ pogrzebane w kilku poprzednich życia” – wyraźne odwołania do teorii reinkarnacji. „Nieznajomi” Dariusza Muszera są w istocie jego własnymi odbiciami, tyle że w innych losach, czasach, twarzach. Problem w tym, że są to twarze po liftingu, polegającym na odrzuceniu wszystkiego, co nietypowe albo raczej – nie pasujące do szablonu przyjętego przez poetę z Hannoweru. Ten szablon nie mieści w sobie niczego poza kolejnymi odmianami tragedii Orfeusza, który schodzi do piekła po to, aby przekonać się, że powrót do Eurydyki, do szczęścia nie jest już możliwy.

W czasach, kiedy absolutnie wszystko jest na sprzedaż, budowanie książki poetyckiej z cudzych albo nawet pozornie cudzych historii może być ryzykowne, bo łatwo popaść w poetykę ramotki z cyklu „urzekła mnie twoja historia”. Z drugiej strony – cześć i chwała tym, którzy wierzą jeszcze w cudowną moc oczyszczania przez opowiadanie, jak w Dekameronie. Współczesna poezja, tak bardzo skupiona na sobie i na – jak to powiedział Miłosz – „zapisywaniu małych wrażeń”, jak powietrza potrzebuje wyjścia poza JA, spotkania z „Nieznajomym”, „Obcym”. Muszer to zrozumiał, zaryzykował i… poniósł szlachetną klęskę. Podejrzewam zresztą, że z góry, z Camusowską premedytacją zaplanowaną klęskę.

Topos, nr 6 (79) 2004
© Jarosław Jakubowski


Dariusz Muszer: Wszyscy moi nieznajomi. Szczecin: Wydawnictwo 13 Muz, Biblioteka „Pograniczy”, 2004. – 75 s.