W poszukiwaniu chemicznie wędzonych makreli

eleWator-26

(fragment opowiadania)

– Za czyj szmal gaworzymy dzisiaj? – usłyszałem lekko bełkotliwy głos, gdy podniosłem słuchawkę.

Pytanie było jak najbardziej uzasadnione. Ostatnia nasza rozmowa toczyła się na koszt Zenka, kolej zatem na mnie. Spojrzałem na kopię szwajcarskiego zegara dworcowego wiszącą za mną na ścianie i stwierdziłem, że było już kilka minut po północy. Od pięciu godzin ślęczałem nad stroną internetową pewnej kliniki zajmującej się leczeniem schorzeń jelita grubego i końcowego otworu przewodu pokarmowego. Paczka papierosów i butelka były w połowie opróżnione, a ja sam mógłbym na kongresach medycznych z powodzeniem uchodzić za proktologa.

– Jesteś tam jeszcze? – wyjąkał Zenek. – Za trudne pytanie? Kto dzisiaj buli? Ty czy ja?

– Siedzisz w domu, czy w firmie?

– W domu już dawno mnie nie widzieli.

– W porządku, rozłącz się, zaraz do ciebie oddzwonię.

– Masz forsę? Możesz naprawdę do mnie dryndnąć? No pewnie, że możesz. A poza tym u was rozmowy są i tak tańsze.

– Nie troszcz się teraz o nasze stawki za minutę, odłóż wreszcie słuchawkę.

– Dobra, dobra, Karol, to ja czekam! Tylko nie zrób mnie w konia, oddzwoń na pewno! – powiedział i połączenie zostało przerwane.

Sięgnąłem do zielonego pudełka z plastiku i wyłowiłem wizytówkę Zenka. Sam mu ją kiedyś zaprojektowałem i wydrukowawszy tysiąc sztuk na laserowej drukarce, wysłałem do Polski. Czasami udawało mi się zapamiętać czyjś numer telefonu, lecz ten Zenka był dla mnie pozbawiony jakiegokolwiek sensu. Składał się z sobiepańsko następujących po sobie cyfr, które w żaden sposób nie chciały ułożyć się w jakiś logiczny wzorzec. Był taki sam jak Zenek: nieobliczalny i gorączkowy.

Wybrałem 00, następnie 48, kierunkowy do Polski, a potem siedmiocyfrowy numer „Big Goldfish”.

Zenek, syn ciotki Leokadii, założył swój zakład przetwórstwa rybnego przed ponad ośmioma laty. Nadał mu angielską nazwę, gdyż uznał ją za bardziej elegancką i przyciągającą oko i ucho od polskiej „Wielkiej Złotej Rybki”. Ponadto w najbliższym czasie zamierzał zawojować rynki zagraniczne, a coś takiego najlepiej robi się po angielsku. Pieniądze na otwarcie firmy zdobył handlując słodyczami w Rzepinie, gdzie na naszym dawnym boisku niedaleko cmentarza miejskiego ustawił pod gołym niebem swój stragan. Wcześniej sprzedawał na rynku w Berlinie bombki i inne ozdoby choinkowe oraz radzieckie zegarki.

Przez jakiś czas działał także jako mrówka. Polskie mrówki taszczyły tytoń ze wschodu na zachód, a niemieckie transportowały w tym samym kierunku masło, kiełbasę i benzynę. Starały się nie wchodzić sobie w drogę. Kiedy po raz trzeci złapano go na moście w Słubicach z kilkoma sztangami papierosów, nie udało mu się przekonać celników o swojej niewinności, gdyż akurat nie miał niemieckiego grosza przy duszy. Ładunek tytoniu skonfiskowano, a Zenkowi wbito do paszportu stempel niedźwiadka, swoistego rodzaju groźbę, żeby posiadacz dokumentu nie odważył się w przyszłości postąpić nogą na mrowisku nazywanym Republiką Federalną Niemiec. I tak miał szczęście, że nie zarekwirowano mu dowodu rzeczowego popełnionego przestępstwa, czyli o kilka numerów za dużych ogrodniczek, w których ukryte były papierosy, i nie puszczono go w samych tylko kalesonach z granicy do domu. Był środek stycznia, temperatura szła w zawody z najtęższymi zamrażarkami.

Powróciwszy do swojej wioski, Zenek wrzucił paszport do pralki i włączył najdłuższy program. Następnie udał się z ugotowanym i odwirowanym paszportem do urzędu i poprosił o nowy, przy czym utrzymywał, że to jego własna żona z niewieściej zaciętości uszkodziła tak okrutnie ten ważny dla niego dokument przynależności narodowej, uniemożliwiając mu tym samym międzynarodowe kontakty turystyczne. Urzędniczka pokiwała głową ze zrozumieniem i kazała mu przyjść za trzy miesiące. Gdy ponownie stanął przed nią, wyznaczyła mu nowy termin odbioru paszportu. I tak znęcała się nad nim przez okrągły rok. Znały się z Matyldą, małżonką Zenka, jeszcze z przedszkola.

Po niefortunnym zajściu na granicy budowanie rybnego imperium Zenka ruszyło pełną parą. Początkowo męczył się z dwoma cichymi wspólnikami, szybko ich jednak spłacił. Rozstali się z hukiem, ale obyło się bez rękoczynów. I tak od sześciu lat był jedynym właścicielem firmy. Dumny jak paw utrzymywał, że jest pierwszym prawdziwym kapitalistą w historii rodziny. Zapomina jednak o wujku Januszu, który przez dziesiątki lat hodował w szklarniach goździki i pomidory na sprzedaż, oraz o dziadku Symeonie, który swego czasu założył punkt usługowy przerabiania jednorazowych zapalniczek na bezczasowe i napełniał je skroplonym butanem. Obaj już nie żyją, nie mogą się zatem bronić.

Przetwórnia ryb Zenka mieści się w Borząbcu na ziemi lubuskiej. Główny budynek wzniesiony został w latach dwudziestych ubiegłego wieku i używano go jako rzeźni. Potem, gdy skończyła się druga wojna światowa, ówcześni władcy świata zabawili się w Cara Uniwersum i przesunęli granice państw mocno na zachód, karząc tym samym po równo i sprawców niebotycznej nawałnicy, i ich ofiary. Cała wioska przypadła wówczas nowo utworzonej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, eksperymentalnej republice zarządzanej twardą ręką i głupią głową przez tak zwanych komunistów. Nikt nie był z tego powodu szczęśliwy: ani niemieccy tubylcy, których zmuszono do nagłego opuszczenia swoich chałup, ani też polscy przesiedleńcy, którym nakazano zostawienie pól uprawnych za Bugiem na pastwę władzy radzieckiej i zasiedlenie obcych terenów na krańcu świata.

Komuniści pokazali w Borząbcu, że czasami miewali przebłyski litości: zastanej rzeźni nie przerobili na dom kultury czy przedszkole, tylko wszystko zostawili po staremu. Z jednym wyjątkiem: w rzeźni odtąd zabijano, patroszono i dzielono na tusze nie narodowo-socjalistyczne, tylko marksistowsko-leninowskie zwierzęta hodowlane. Później, w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy w okolicy nie spotykało się już państwowych świń i krów, gdyż gospodarka planowa zeszła całkowicie na psy, ówczesna partia rządząca nakazała zamknięcie zakładu. A potem przyszła transformacja i zamknięto partię.

Kiedy w 1994 roku Zenek wynajął pomieszczenia dawnej rzeźni od władz gminy, były one w tak opłakanym stanie, że wszyscy mieszkańcy Borząbca zgodnie uznali, iż mąż nauczycielki miał wprawdzie od zawsze nierówno pod sufitem, teraz jednak postanowił na oczach wszystkich popełnić harakiri, o ile oczywiście wcześniej nie zabiorą go do Gorzowa na Walczaka, czego mu wszyscy szczerze życzyli. Zenek jednak przyłożył się do roboty, wyremontował budynek i kilka miesięcy później uwędził pierwsze makrele i zamarynował pierwsze śledzie. Następnie wziął Reginę, jedną ze swoich pracownic, za kochankę. Tego już było ludziom za wiele i postanowili utrudniać mu życie jak się tylko da. Zenek z kolei robił to, co zawsze najchętniej robił: pływał dalej pod prąd, pił wódkę i pyszczył w gospodzie wiejskiej, ile wlezie. Gdyby żył dziadek Symeon, byłby z niego na pewno dumny.

Ostatni raz telefonowałem z Zenkiem na początku stycznia. Opowiadał mi wtedy, że pierwszy raz od założenia firmy zamknął rok gospodarczy z zyskiem.

– Dziesięć tysięcy na plusie, rozumiesz, jestem dziesięć tysięcy złociszy do przodu, to u was będzie jakieś pięć tysięcy marek! – wykrzykiwał w słuchawkę. – Nie mogę w to uwierzyć! Mam forsy jak lodu, a będę miał jeszcze więcej. Już niedługo będę byczył się na Wyspach Karaibskich i stamtąd przez komórkę zarządzał swoim wielkim imperium rybnym.

Był pijany i wychwalał Reginę pod niebiosa. Bez niej nie udałoby mu się tyle osiągnąć, to najlepsza kobieta, jaka mogła mu się trafić, wreszcie spotkał kogoś, kto stoi za nim murem. Cieszyłem się z nim, rozmawiałem nawet chwilę z Reginą i przyrzekłem jej, że na wiosnę przyjadę do Borząbca. Do dzisiaj nie dotrzymałem obietnicy. Do Polski nie dam się zaciągnąć nawet końmi. Nie mam tam nic do szukania. I nikt mnie tam tak naprawdę nie chce.

Pierwodruk: eleWator, nr 26 (4/2018) październik/grudzień