Nieznośny testament Eustachego P. – Notatki na blankietach

W związku ze zbliżającym się Świętem Zmarłych, które ród mój i całe plemię od wieków uroczyście obchodzą ze względu na posiadanie obfitej ilość indywiduów podlegających z natury rzeczy pod to święto, postanowiłem spisać swój testament. Nie chcę, by moje dorosłe i bezpotomne dzieci, z którymi od lat mam sporadyczny kontakt, i to wyłącznie przy pomocy krótkich tekstów i obrazków przesyłanych przy pomocy sputników telekomunikacyjnych, musiały kłopotać się po mojej śmierci o tak błahe z punktu widzenia osoby nieżyjącej kwestie, jak forma pochówku, obecność czy nieobecność takiego lub innego mistrza ceremonii, grzebalny repertuar muzyczny bądź też menu, jakie powinno obowiązywać na stypie.

Ja, Eustachy P., urodzony dnia […], syn […] i […] z domu […], będąc w pełni władz mentalnych oraz fizykalnych zarządzam niniejszym, aby cały mój majątek ruchomy i nieruchomy przeznaczony został na badania związane z całkowitą likwidację stosunków międzyludzkich na planecie Ziemi. Nie jest wprawdzie tego dużo, co zostawiam po sobie, ale myślę, że na początek powinno wystarczyć. Tym bardziej, że prowadzenie badań można zainicjować w krainach o wybujałych populacjach, gdzie naukowcy są umiarkowanie wymagający pod względem zadośćuczynienia materialnego za świadczoną pracę.

Co do szczegółów związanych z tym, co zrobić ze mną, gdy mnie już nie będzie, oświadczam, że nie chcę być pochowany na żadnym komunalnym czy wyznaniowym cmentarzu, gdyż nie znoszę gnieżdżenia się na kupie i nigdy nie należałem do zbyt towarzyskich ludzi. Jesień swojego życia spędzam samotnie na parterze czynszowej kamienicy, kontaktując się z przedstawicielami ludzkiego gatunku tylko wtedy, gdy jest to konieczne, i zawsze ceniłem sobie spokój, o który w nekropoliach trudno, ponieważ ciągle ktoś przychodzi w odwiedziny i zawraca nieboszczykom gitarę swoimi nic nie znaczącymi doczesnymi sprawami. Nie wspomnę już o przynoszeniu sztucznych kwiatów i zatruwaniu oraz przegrzewaniu powietrza tysiącami zniczy fenolowych, co zwiększa globalne ocieplenie i przybliża śmierć planety.

Ze wszystkich istot żywych, jakie poznałem w bieżącej egzystencji, w najwyższym stopniu sfraternizowany jestem z bakteriami, których szczepy od urodzenia noszę w sobie i które dzisiaj ważą około dwóch kilogramów. Gdyby je wszystkie policzyć, byłoby ich miliardy, dokładnie tyle, ilu ludzi mieszka obecnie na Ziemi. Mogę więc śmiało powiedzieć, że noszę w sobie całą ludzkość. Nie mam zamiaru gnić latami w ciasnej trumnie i ograniczać przestrzeni życiowej wspomnianych bakterii, zbyt długo czyniłem to za życia. Dlatego też decyduję się na radykalne cięcie. Daję bakteriom trzy dni na opuszczenie mnie i znalezienie sobie nowego kamrata do wspólnych zabaw i chorób. Po upływie tego czasu domagam się spalenia mojego ziemskiego skafandra, a następnie rozrzucenia prochów po dowolnie wybranym lesie, jeziorze lub morzu, bez jakiegokolwiek późniejszego zaznaczania miejsca mojego ostatecznego spoczynku. Śmieci po mnie mają pozostać anonimowe.

Nie życzę sobie żadnego nabożeństwa żałobnego, obecności płaczek i profesjonalnych przedstawicieli jakichkolwiek religii, jak również nie życzę sobie żadnej muzyki, gdyż dosyć się jej nasłuchałem i nagrałem w czasach, gdy na utrzymanie zarabiałem jako dławiduda w podrzędnych lokalach konsumpcyjno-rozrywkowych. Rodzina, jeśli takowa jeszcze istnieje i się do mnie przyznaje, powinna pożegnać się ze mną w myślach, obecność fizyczna nie będzie konieczna. Ogromnie ucieszyłoby mnie, gdyby akt rozrzucenia prochów dokonany został przy pomocy drona lub innego zdalnie sterowanego robota, gdyż sztuczną inteligencję uważam za ciekawszą i bardziej zaskakującą niż tę, do której przyzwyczaili mnie ludzie zrodzeni z człowieczych przedstawicieli płci żeńskiej. Jeśli ktoś zamierza upierać się przy stypie, to niech się upiera i sam sobie ją zorganizuje, byleby nie wymieniał mojego imienia podczas pałaszowania kotletów schabowych i wznoszenia toastów. Bo wtedy wrócę i będę straszył!

A teraz skreślę kilka słów o mnie, żebym nie całkiem umarł, gdy już umrę. Czuję się oszukany przez Pana Boga, mego stwórcę i łaskawcę, który wysłał mnie na plac budowy, a nie – jak mi obiecał – w pełni ukształtowaną i ostygłą planetę nazywaną Ziemią. Mam pretensję, że zgotowano mi nieznośną przyciężkawość bytu, a to dlatego, że dusza moja ocknęła się w miejscu zasiedlonym przez słowiańskie plemię nazywające się z agrarnych przyczyn Polakami, co jeszcze bardziej pogorszyło sprawę. Plemię to w chwili moich narodzin było całkiem nieźle rozwinięte, gdyż znało już wypiek babek i serników, technikę wsadzania rozdrobnionego mięsa i czosnku do sztucznych i naturalnych flaków, czyli produkcję kiełbasy, uprawę warzyw korzeniowych, kiszenie kapusty, domową destylację alkoholu, rozmienianie drobnych pieniędzy na jeszcze drobniejsze, a nawet potrafiło wyplatać koszyki z wikliny i grać w piłkę nożną. W moim dzieciństwie nastąpiło wiele rewolucyjnych przemian. Najważniejszą było to, że moje plemię przestało jeździć na koniach, gdyż je wszystkie zjadło, odstępując nieodpłatnie cześć swoich stad ościennym plemionom w celu spożycia. Później ościenne plemiona przesłały do nas konie blaszane i mogliśmy na powrót zająć się transportem dóbr doczesnych i podróżowaniem, tyle że nie musieliśmy już nikomu zadawać obroku, bo wystarczyło wlać benzynę do baku.

Innymi godnymi wzmianki rewolucyjnymi osiągnięciami było wprowadzenie reglamentacji cukru, masła, mięsa z kością i bez kości, wódki oraz butów. Odtąd to piłem herbatę nieosłodzoną, nie spożywałem alkoholu ani mięsa i chodziłem na bosaka. Uznano mnie za wariata, ale nie dano mi tego na piśmie, nie mogłem zatem uzyskać należnej mi renty inwalidzkiej, choć wielokrotnie próbowałem. Dwa razy za komuny i trzy razy po jej zasłużonym upadku. Nigdy nie uznano mnie również za kombatanta. W czasach panowania pierwszych sekretarzy powiedziano mi, że byłem za młody, aby uczestniczyć w drugiej wojnie światowej, co tylko po części odpowiadało prawdzie, gdyż z tego, co mi wiadomo, czołg, w którym zostałem poczęty, brał udział w zdobywaniu Berlina. Z kolei po transfuzji i transformacji stwierdzono, że byłem nie dość opozycyjny w swej opozycyjnej działalności, i również odmówiono mi legitymacji kombatanckiej. Nie wiem, co miało oznaczać to deprecjonowanie mojego antykomunistycznego protestu pod postacią chodzenia na bosaka, ale można powiedzieć, że obie władze zrobiły mnie w konia, czego tej wcześniejszej, socjalistycznej, nie mam dzisiaj za złe, bo się sama sobą udławiła i już jej nie ma. Natomiast władza potransfuzyjna być może jeszcze niejedno o sobie ode mnie usłyszy. Za sześć lat chodzenia na bosaka i wytykania palcami przez współobywateli coś mi się przecież od własnego narodu należy. Bo przez pełne sześć lat chodziłem nieobuty. Gdy miało się urodzić pierwsze dziecko, żona powiedziała, że nie chce, żeby wzrastało z nieobutym i nieobytym ojcem, a następnie pobrała kartki z urzędu i kupiła mi mokasyny, które nosiłem z niechęcią przez dziesięć lat, aż mi je kiedyś ukradziono.

Nie pamiętam, ile czasu żyliśmy z żoną pod jednym dachem, ale raczej niedługo, gdyż jeszcze przed wybuchem stanu wojennego wyjechałem za chlebem i nie wróciłem. Pieniądze wysyłałem regularnie przez kilka lat, a potem przestałem, bo przytrafiło mi się na bezrobocie i cienko prządłem. Dostałem pracę, poznałem nową kobietę, ale nie pobraliśmy się, bo z tą pierwszą nie miałem rozwodu. Zjawiło się dziecko, którego wychowywaniem zajmowałem się, póki nie osiągnęło pełnoletności i nie wyjechało na studia. Potem zeszliśmy sobie z oczu. Dostałem rozwód z pierwszą i jednocześnie rozszedłem się z tą drugą, bo poznała innego. Ja już nie miałem zamiaru nikogo poznawać, bo byłem zmęczony jak ropniak, co dziesięć razy okrążył kulę ziemską.

Gdy skończyłem pięćdziesiąt osiem lat, uległem wypadkowi w pracy. Stratował mnie koń, gdy czyściłem jego boks w stajni. Przeleżałem ponad pół roku w szpitalu, a gdy wyszedłem nie nadawałem się do niczego. Nie miałem nikogo i pogrążyłem się w czarnej rozpaczy, ale pewnego dnia poznałem smak gier komputerowych i odtąd nigdy już nie byłem sam. Zakochałem się po uszy w wirtualnych światach stworzonych przez programistów. Wiem, co inni sądzą o takich jak ja, ale nic mnie to nie obchodzi. Bo ci, którzy żyją w tak zwanym realnym świecie, nie wiedzą, że tak naprawdę żyją w jednej wielkiej, w dodatku niedoskonałej symulacji, której nikt od tysięcy lat nie uaktualnia. A ja jestem świadom tego, że żyję na niby, a umrę naprawdę.

I tutaj kończę swój testament, mając nadzieję, że dzięki mojej skromnej pomocy finansowej stosunki międzyludzkie zostaną pewnego dnia wytrzebione na Ziemi. Komputer po mojej śmierci proszę pochować na miejscowym cmentarzu luterańskim, bo mu się to należy za wyświadczoną mi pomoc i przyjaźń. Wszystkie gry komputerowe przekazuję na rzecz domu starców w dowolnie wybranym zakątku świata. I jeszcze tylko życzę sobie, a także innym samotnym ludziom z mojego starego plemienia, wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzącego Święta Zmarłych, i znikam w odmętach Internetu.

© Dariusz Muszer