Zęby, które nie gryzą

Norge

Zęby, które nie gryzą

Nieczęsto zdarza się, żeby przedstawiciele krajowych mediów zwracali się do mnie, polsko-niemieckiego pisarza emigracyjnego z Hanoweru, co mam na warsztacie. Ostatni raz zdarzyło się to w 1988 roku, krótko przed zaordynowanym mi przez ówczesny system wyjazdem na roboty przymusowe do Niemiec. Zrozumiałym zatem jest, że o mało nie wyskoczyłem z kapci, gdy w lutym 2019 roku przyszła z „Kuriera Szczecińskiego” propozycja spłodzenie czegoś do rubryki „Pisze się?”.

Zaraz też poleciałem na miasto, żeby o radosnej nowinie powiadomić hanowerczyków. Jednakowoż napotkani multikulturowi przechodnie nie okazali zbytniego zainteresowania sprawami międzynarodowymi, zapytali tylko, gdzie podziałem swoją pikielhaubę. I mieli rację: zapomniałem zabrać ze sobą! A bez tego obowiązkowego nakrycia głowy, zgodnie z dyrektywą unijną, pisarzom w Niemczech nie wolno jest ani pokazywać się publicznie, ani też pracować literacko. Wróciłem zatem do chałupy, dla świętego spokoju w Europie wcisnąłem pikielhaubę na łeb i zasiadłem do pisania niniejszego tekstu.

Przede wszystkim cieszę się, że w końcu zaliczony zostałem do twórców związanych ze Szczecinem. Co prawda, stało się to nieco psim swędem, ale i tak fakt ten traktuję, jak postawienie dawno należnych kropek nad ü. Jakiś porządek w kosmosie musi przecież być! Wywodzę się bowiem z Rzepina na Ziemi Lubuskiej (proszę mi nazwy tej historycznej krainy nie pisać z małych liter!), a miasto to ma jelenia w herbie i leży zaledwie trzy dni bryczką od Szczecinu, jak mawiała moja babka. Moja rodzina trafiła tam po wypędzeniu z Czortkowa, który po drugiej wojnie światowej podarowany zostało z nie do końca jasnych powodów Ukrainie.

Gdy byłem dzieckiem, opowiadano u nas, że w Szczecinie żyją ludzie, którzy mają kaloryfery, ubikacje w mieszkaniach, a z kranów leci im gorąca i zimna woda, którą mogą sobie pomieszać za pomocą kurków. Bo my wtedy mieliśmy jeszcze piece, poniemieckie wychodki zbiorowe na podwórzu i wiadra, z którymi biegało się do pompy na rogu ulicy. Potem oczywiście wszystko się zmieniło, socjalistyczne ulepszenia dotarły również do miasta nad Ilanką, ale Szczecin pozostał dla mnie do dziś tajemniczą krainą, w której ludzie żyją zupełnie inaczej, i przez to mają więcej problemów. Bo dostęp do świata oznacza wprawdzie uprzyjemnienie życia, lecz jednocześnie człowiekowi co chwilę coś się psuje, musi więc latać za częściami zamiennymi lub stale kupować nowe produkty.

Od 2006 roku współpracuję ze szczecińskim Wydawnictwem Forma, prowadzonym przez Annę i Pawła Nowakowskich. Opublikowałem u nich trzy powieści, będące autorskimi tłumaczeniami z oryginałów niemieckich, oraz jedną napisaną po polsku, a także garść opowiadań w antologiach. Ostatnio, w grudniu 2018 roku, ukazały się „Baśnie norweskie”, które wprawdzie czekały na publikację ćwierć wieku, ale nie sądzę, żeby się przez to zepsuły. Tym bardziej, że Norwegowie spisali je w pierwszej połowie XIX wieku. Wyszły dzięki wydatnej pomocy finansowej obecnego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I jak ja mam nie lubić tej dobrej zmiany, skoro ona tak bardzo lubi baśnie?! Poprzednie rządy nie były tak łaskawe.

Przełom roku uważam za całkiem udany dla mnie jako opowiadacza. Najpierw „EleWator” puścił „W poszukiwaniu chemicznie wędzonych makreli” (o zgryzotach pewnego fabrykanta), potem „Twórczość” zdecydowała się opublikować „Niewinnych” (o Bolku i emigracji), a wrocławskie „Interpretacje” zamieściły „Stary poeta przegląda się w piasku” (o Różewiczu w statku kosmicznym). Jeśli dodam, że w najnowszym numerze „EleWatora” znaleźć można moje opowiadanie „Sny matki”, to będzie wiadomo, czym się właściwie zajmuję: dłubię w prozie. Nikt zatem nie powinien protestować, gdy jesienią może wyjdzie po wielu latach walk „Człowiek z kowadłem”, oczywiście w szczecińskim Wydawnictwie Forma.

Poza tym stale pisuję różnorakie eseje, felietony oraz recenzje do polskich i niemieckich pism. A żeby nie zdechnąć z nudów, pracuję nad trzema powieściami w dwóch różnych językach. Tytułów nie podaję, bo to tajemnica, a poza tym jestem przesądny. Tyle zdradzę, że siedmioro bohaterów straciło już życie, choć to wcale nie są kryminały.

Przydarzają mi się również wiersze, publikuję je rzadko, bo nie chce mi się stukać do kolejnych drzwi i tłumaczyć redaktorom, jak krowie na rowie, dlaczego są takie, jakie są.

A jeśli już o wierszach mowa, to zamarzyło mi się, żeby na moją sześćdziesiątkę, którą obchodzę cichaczem w tym roku, ukazał się tom wierszy zebranych, ale – na szczęście – pewien mądry człowiek wybił mi tę fanaberię z głowy. Bo po złożeniu manuskryptu okazało się, że byłoby tego prawie 600 stron. A grubych książek z wierszami ani czytelnicy, ani tym bardziej recenzenci nie biorą do rąk. Będzie więc co wydawać po śmierci. Bo gotowe są.

Praca pisarza to dość mozolna i samotna forma spędzania czasu na naszej planecie. Ale przynajmniej jest cicho i panuje jako taki porządek, szczególnie gdy się zamknie okna i drzwi przed resztą świata.

Zapraszam do zajrzenia do moich książek. A jak kogoś najdzie ochota, to może nawet przeczytać. Mają zęby, ale już nikogo nie gryzą.

Pierwodruk: Kurier Szczeciński, 18.04.2019