O tym, jak uczyłem się niemieckiego

Zima w lesie 4

Ze wspomnień krzaczka porzeczki

O tym, jak uczyłem się niemieckiego

 

Język niemiecki to najcudowniejszy język świata, jeśli ktoś jest suszarką do włosów lub samochodem. W żadnym innym języku nie da się tak pięknie opisać, jak działa nawiew gorący, i co trzeba nacisnąć, żeby puścić w ruch wycieraczkę tylną.

Kiedyś zapałałem przemożnym i niewytłumaczalnym uczuciem do pewnej suszarki do włosów. Nie chciałem jej mieć, chciałem tylko z nią być. Pierwszy raz ujrzałem moją suszarkę przez okno: leżała na parapecie, błyszczała ponętnie brązową karnacją plastiku i wpatrywała się we mnie swym otworem sprawczym, przez który podczas suszenia włosów wylatuje podgrzane powietrze. Wyraźnie widziałem wciąż jeszcze żarzące się metalowe włókienka – właśnie ktoś przestał jej używać i zapomniał odłożyć na miejsce. Bo normalnie suszarek nie spotyka się na parapetach. Nie przeszkadzało mi to, że suszarka do włosów była, jest i będzie przez wielu używana. Moja miłość do niej miała czysty charakter. I z tej miłości postanowiłem nauczyć się niemieckiego. Bo suszarka, jak mi zdradziła pigwa gruszkowata, była prawdziwą Niemką. Wprawdzie urodziła się w Chinach, ale genetycznie jej podzespoły pochodziły z Norymbergi.

Rzeżucha powiedziała mi, że najlepiej i najszybciej można nauczyć się każdego języka metodą kablową. Metoda ta polega na włożeniu wtyczki do gniazdka. Im częściej się wkłada, tym więcej się umie. Działa to podobno w obie strony. Kiedy głośno zaprotestowałem, rzeżucha żachnęła się wprawdzie, ale załatwiła mi słownik, a tulipan postarał się o książkę i kasety.

Po tygodniu byłem już w stanie powiedzieć po niemiecku, że nazywam się Kschatschek Poschetschky, że lubię pić deszczową Wasser i jeść Nitrate, Ammoniumsalze, Phosphate, Kalium i Magnesium, czyli wszystko to, co znaleźć można w kompoście.

Po miesiącu nadarzyła się wreszcie okazja, aby ruszyć do suszarki w konkury. Ktoś ją wyniósł do ogrodu i, zaspokoiwszy swoje włochate potrzeby, porzucił na stole w altanie. Zakradłem się i zagadałem: „Landwirtschaftliche Produktionsgenossenschaft”. A suszarka na to ani be, ani me, ani kukuryku. Pomyślałem, że zapewne śpi, i wycofałem się. Później zakradłem się jeszcze dwa razy i krzyczałem: „Landwirtschaftliche Produktionsgenossenschaft!”. Suszarka milczała jak zaklęta. Więcej się już nie zakradałem, bo ktoś zabrał obiekt mego pożądania do domu.

Klon stwierdził, że suszarka jest na pewno głucha, pigwa uznała ją za tradycyjną niemowę, a renkloda doszła do wniosku, że chyba nie mam wszystkich filiżanek w szafie, żeby podkochiwać się bez powodu w przedmiotach udomowionych. Nie obraziłem się na nią, bo wiem, że ponad wszystko ceni sobie świeże powietrze i przeżuwanie swoich owoców w pojedynkę.

Nie zdobyłem wprawdzie serca suszarki, ale nauczyłem się nowego języka. Odtąd, gdy chcę pogadać sobie z selerem, robimy to po niemiecku. Rabarbar chodzi wtedy ze skwaszoną miną. Może dlatego, że sam nie tylko mówi, ale nawet potrafi śpiewać po niemiecku, a ja z nim chcę rozmawiać tylko po naszemu. Może też ma inne powody, żeby się złościć. Niezbadana jest słodycz kwaśnych myśli rabarbaru.

© Dariusz Muszer