Słodki romans – Notatki na blankietach

Bazyli C. to był dopiero chłop na schwał. Istny odyniec, jak mówili o nim koledzy z kółka łowieckiego. Istny smok, jak mówił o nim zaopatrzeniowiec, który od dziesięciu lat starał się załatwić buty i ubranie robocze dla niewymiarowego Bazylego. Również o sile głosu olbrzyma krążyły zaskakujące wieści. Powiadano, że gdy ryknie na leniącego się pilarza, to dzwon kościelny w R. drży jak strach na wróble przed stadem szpaków, a sosny osiemdziesięcioletnie gną się jak łuki najstarszych Apaczów. Bazyli C. był leśniczym z zamiłowania, a technikiem melioracji z wykształcenia, co oczywiście nie miało zbytniego wpływu na stan lasów w okolicy R. Mimo to Bazyli C. starał się uprawiać swoją grządkę dobrze, za co nagrody co pięć lat regularnie otrzymywał z województwa. Za żonę miał Gertrudę C., kobietę zwijającą żagle za ryczącymi czterdziestkami, ale wierną jak owczarek podhalański i mądrą jak sto wróżek. Nie przeszkodziło to wcale Bazylemu C. rozkochać się, i to na zabój, w tęgim ciele Leokadii K., która, co prawda, była najbardziej leniwą telefonistką w całej gminie R., ale za to cechowała ją niebywała rączość w uprawianiu pieszczot, i to tych najbardziej wyszukanych.

Kochankowie, jak to zwykle bywa, odbywali potajemne schadzki, o których krążyły legendy pośród miejscowych włościan, tym bardziej, że kino od niepamiętnych czasów było w remoncie, a lud domagał się miłości wielkiej i w dodatku pokazywanej na golasa. Bazyli C. i Leokadia K. z całych sił starali się wyjść naprzeciw zapotrzebowaniu społecznemu, co im się – trzeba to przyznać bez ogródek – wielce chwali.

I tak: Walenty od Szczurków widział kochanków z R. nad rzeką Ilanką, tuż za zakrętem, jak pokładali się tak zażarcie, że świata bożego, a tym bardziej ulewnego deszczu, który walił z nieba, poza swoją golizną nie widzieli. A to stara Mardułowa mówiła, że Leokadia K. jest koczkodanem (co było porównaniem dość trafnym ze względu na fioletowo-zielony kolor włosów latawicy z R.) i wstydu nie ma za grosz, żeby na chłopa tak się nasadzać i zajeżdżać go z wyciem dzikim i nieobyczajnym. A to Agnieszka od Drobczyńskich, dziewczę młode i płoche, w szoku przez tydzień chodziła, gdy zdybała niecnych kopulantów przytwierdzonych na sztorc do brzozowego drzewa i zapamiętale trzęsących nim. A to, że ujrzała również owłosiony tyłek Bazylego C. – trzeba przyznać, że wyjątkowo wydatny i ruchliwy – dopełniło reszty. Tyle z tego dobrego było, że ojciec Drobczyński jął się zastanawiać, jak to może być tak na stojaka babę brać, i żonę tak długo namawiał, że zgodziła się przeprowadzić pierwszy w życiu małżeński eksperyment. A gdy oboje na podłogę z powodu słabej kondycji fizycznej upadli, mieszkanie zatrzęsło się jakby Rosjanie rakietę dalekiego zasięgu ze smyczy spuścili. Dzieciaki się zbiegły i ujrzały grupę Laokoona, która po rozwiązaniu okazała się być matką i ojcem, tyle że bez regulaminowych piżam. I znowu Agnieszka chodziła w szoku przez tydzień, a potem oddała swe dziewictwo – bez przekonania, bez przykrości i bez konsekwencji – koledze z 7c, który był jeszcze zbyt młody, żeby okazać się prawdziwym łajdakiem.

W podglądaniu poczynań Bazylego i Leokadii swoisty rekord pobił Zyzio, regionalny abderyta, ale nie znowu taki kiep, żeby nie wiedzieć, do czego służy to dziwaczne stworzenie, które dźwigał jak Krzyż Pański od urodzenia i które dźwigać musi przed sobą każdy chłop aż do śmierci. Zyzio, szczycący się wzrostem dobrze wyrośniętego placka ziemniaczanego, widział zakochaną po uszy parę, jak sam mówił, siedem albo i więcej razy, i to zawsze w okolicznościach takich, że nie tylko włos stawał mu dęba. Najbardziej utkwiło mu w pamięci zdarzenie, kiedy to ujrzał Leokadię K. stąpającą na kształt nimfy po mchu i paprociach. Niewiasta podrygiwała w rytmie przyklasków swego lubego i zrzucała kolejne części obfitej garderoby, co było, jak słusznie mniemał Zyzio, leśną odmianą striptizu. Jak wypadki potoczyły się owego dnia dalej, Zyzio nie bardzo wiedział, gdyż olbrzymie majtki koloru różowego opadły mu na głowę, czym ucieszył się tak wielce, że pognał w te pędy do swojej kryjówki w stodole, gdzie oddał się pewnym tajemnym praktykom kolekcjonera damskich fatałaszków. Niestety, o tym ostatnim Zyzio niechętnie komukolwiek opowiada. Zostawmy więc owe Zyziowe oboczności w spokoju, czyli niech duchy śpią syte.
Kochankowie spotykali się również na poczcie, gdzie spozierali na siebie miłośnie przez barierkę. Bazyli C. gromko opowiadał jakiś ostatnio zasłyszany sprośny dowcip, a Leokadia K. chichotała jak dzierlatka przy rwaniu pierza. Tylko listonosz zgrzytał zębami jak siedmiogłowy smok i trzaskał się po gębie, którą miał tylko jedną, gdy wychodził po nową partię listów i widział potężne bary i wypięty zad leśniczego. Zgrzytanie zębami i trzaskanie po gębie należy w tym wypadku uznać za dowód niespełnionej miłości listonosza do leniwej telefonistki a rączej pieszczochy, bo nijak inaczej owego dziwacznego zachowania wytłumaczyć się nie da. Listonoszowi na pocieszenie powiedzieć można, że świat jest pełen niespełnionych marzeń, niesprawiedliwości ludzkiej i boskiej oraz kilkuset innych rzeczy, o których nie zawsze trzeba mówić, a które właściwie są nam zupełnie niepotrzebne.

Żona leśniczego, Gertruda C., dopiero po roku poczuła pismo nosem – a swąd był taki, że pół miasta dymiło. Ale że była mądra, postanowiła siedzieć cicho. Zdobyła się tylko na zatknięcie czarnego wampumu, który – jak wiadomo – głosi wojnę, na swojej połowie małżeńskiego łoża. I wszystko być może zakończyłoby się inaczej, gdyby nie to, że Bazyli C. zaskoczył pewnego sobotniego ranka, czyli rozpoczął metodyczne spożywanie koniaku pędzonego nocą. Po południu miał już umysł tak jasny jak denko musztardówki i postanowił zrobić coś takiego, co pozwoliłoby mu jeszcze więcej spełniać się w tęgim ciele leniwej telefonistki, lecz rączej pieszczochy. Uroił sobie, że musi pozbyć się swojej prawowitej małżonki.

Gdy wbiegł do pokoju i chwycił za fuzję, żona odebrała to jako sygnał do jak najszybszego oddalenia się w nieznane. I uczyniła to tak, jak stała, czyli w halce, papilotach i bamboszach. Bazyli C. niejednego odyńca ustrzelił, że o zającach i sarnach nie wspomnę, ale zwierzyna ta nie charakteryzowała się zbytnią fantazją, czyli nigdy nie czmychała zygzakiem, co czyniła teraz oszalała ze strachu połowica. Ten dziwny sposób biegania zaskoczył nieco Bazylego C., ale nie na tyle, by zapomniał, po co dzierży fuzję w dłoniach i gdzie jest spust oraz muszka. Padł strzał, potem drugi, a potem już nastała cisza. Tyle że nie na świecie, a w głowie leśniczego. Gertruda C. galopowała dalej, trzymając się obiema rękami za najszersze miejsce swego ciała. Okrutnie przy tym wydzierała się pod niebiosa, ale że czyniła to z wiatrem, to i efekt akustyczny był nie taki, czyli dość mizerny.

Kury zaczęły na powrót gdakać, koguty zajęły się deptaniem, lecz Bazyli C. nadal nic nie słyszał i nic nie widział, bo właśnie próbował zamierzyć się na siebie. Cóż, Bóg czuwał, a może tylko nerwy nie wytrzymały – w każdym razie zamiast w samo serce, to o centymetr w bok, a nieszczęsny leśniczy odstrzeliłby własną łysą łepetynę. Nie był w stanie załadować broni po raz trzeci; upadł na świerkową podłogę z miną niech-się-dzieje-wola-nieba i począł najnormalniej w świecie chrapać. A krew kapała mu z szyi jak zranionemu kogutowi.

Tak dokładnie nie wiadomo, co stało się potem. W każdym razie lekarz stwierdził, że trzeba w warunkach szpitalnych wydłubać śrut z dyferencjału Gertrudy C. Ranę Bazylego C. uznał z kolei za powierzchowną i pozbawioną dobrego smaku, co nie przeszkodziło mu wcale zaszyć ją na poczekaniu i bez znieczulenia miejscowego.

Gdy leśniczy wytrzeźwiał, uznał za konieczne odwiedziny w szpitalu w S., gdzie jego żona spoczywała w bieli i na brzuchu. Chyba musieli dojść do porozumienia co do spraw małżeńskich, bo leśniczy wrócił do R. radosny i pełen nadziei. Nie wstąpił nawet na pocztę do swojej rączej pieszczochy, żeby melodramatycznie zakończyć słodki romans. A Leokadia K. czekała i płakała, i przeczuwała, i w końcu już wszystko wiedziała, i serce jej przepełniło się nieutulonym żalem do całego świata, a szczególnie do mężczyzn pokroju Bazylego C., którzy obiecują i obietnic nie dotrzymują, którzy wykorzystują i wyrzucają jak chusteczkę higieniczną.

Po dwóch tygodniach małżeństwo C. wydobrzało na tyle, że mogło, jak co niedzielę, zasiąść do wspólnego śniadania. Następnie udali się do kościoła, a potem – od wczesnego wieczora do późnego rana – Bazyli C. sprawdzał dokładnie i namacalnie, czy nie za bardzo zniekształcił strzałami swoje cudo. Żona zainteresowanie męża jej ciałem przyjęła ze zrozumieniem i przeczytawszy pewną wyklętą książkę, starała się odtąd jak mogła. Starania jej należą jednak do całkiem innej opowieści. W każdym razie małżeństwo C. było odtąd bardzo zgodnym stadłem i usilnie starało się żyć bez wstrząsów.

Tak zakończył się największy słodki romans w dziejach miasteczka R. Dlaczego słodki? Dlatego, że zawiązał się w cukierni pana J., którą odwiedźcie, jeśli kiedyś przypadkiem znajdziecie się w R. Może i wam coś się przydarzy.

I jeszcze jedno. Leniwą telefonistkę, choć rączą pieszczochę, Leokadię K., zwolniono, gdyż bardzo opuściła się w pracy. Wyjechała pewnego pięknego ranka z R. i więcej nie powróciła, co również należy do całkiem innej opowieści.

© Dariusz Muszer