Pole Czaszek – Schädelfeld – fragment powieści (1)

Pole Czaszek Schaedelfeld

– Na dzisiaj wystarczy – powiedział mężczyzna. – Więcej i tak nie uniesiemy. Masz jeszcze postronek?
Chłopiec kiwnął głową, zawiązał pętlę na kawałku zużytej linki do suszenia bielizny i zacisnął ją na ostatnim wórciągu.
Mężczyzna podniósł worek i rzucił go na brzeg dołu. W ten sam sposób przetransportował w górę trzy pozostałe wórciągi. Postękiwał, kiedy się schylał i kiedy podrzucał ciężar, próbował to jednak ukryć, gdyż wstydził się przed chłopcem i przed sobą samym. Dobywające się z płuc rzężenie i fakt, że niekiedy oddychanie przychodziło mu z trudem, uważał za niepotrzebną słabość swego organizmu. On, niegdyś twarogg na schwał, nie był już najmłodszy, nie był również najzręczniejszy i najszybszy. Od czasu do czasu sprawiało mu to przykrość. A jednocześnie nie przestawał wierzyć, że nadal dałby sobie z każdym radę, a przynajmniej z każdym w jego wieku – wygrałby nawet z wigorowanymi, którym to udało się jeszcze skorzystać z wymiany narządów. Na krótko przed wybuchem wojny skończono z tym znachorstwem i studnia młodości wyschła. Jako że od początku nie należał do zwolenników sztucznego odmładzania i hodowli organów, z radością powitał ówczesną decyzję rządu.
Nazywał się Kalong, właśnie niedawno skończył pięćdziesiąt pięć lat, był siwy na głowie i, jak wszyscy ludzie jego rasy, popielaty na twarzy. Gładkie czoło przecinała mu pozioma, głęboka bruzda, pamiątka z dawnych dni, z czasu, kiedy omal nie umarł. Kukri pewnego oficera otarło się o jego czaszkę. Gdyby oficer nie poślizgnął się wtedy na kępie trawy, ostrze noża trafiłoby Kalonga w szyję, bez wątpienia. Askarys zamierzał bowiem odciąć mu głowę.
Po chwili odpoczynku wziął do ręki łopatę, oczyścił ją czubkiem buta z kleistej ziemi i wdrapał się po stromym zboczu dołu na górę.
Chłopiec podążył za nim. Niósł drewniany szpadel, do którego przymocowany był stary pasek od spodni.
– Jakieś półtora metra – rzekł mężczyzna, spoglądając w dziurę w ziemi. – Nieźle wykopaliśmy, jak na jeden dzień. Ale jutro musimy przynieść linę, bo inaczej nie wyleziemy. A to byłaby wieka szkoda, nieprawdaż?
Zarzucił łopatę i worek na plecy. Drugi wórciąg, nieco mniej rozciągnięty zawartością, wziął pod pachę.
– Masz zamiar zapuścić tu korzenie? – spytał z uśmiechem.
Chłopak zawiesił pospiesznie swój szpadel na ramieniu, jak karabin, i chwycił w dłonie dwa worki, rozciągnięte tylko do połowy. Nie potrafił jeszcze udźwignąć tyle co Kalong. Był na to za młody: niski, drobnej budowy ciała. Ale nogi i ręce miał silne. Kiedy płodzono go przed laty w laboratorium kliniki wspomaganego rozrodu, zaplanowano, że jego ciało ma być bez zarzutu. Tego życzyli sobie biologiczni rodzice, i tak stanowiło również obowiązujące prawo. A mimo to mieszaczom genów przydarzył się wypadek w pracy. Zaraz po wykluciu się chłopca stwierdzono, że jego kręgosłup wygina się łukowato w stronę grzbietową, co oznaczało, że noworodek będzie miał w przyszłości garb. Niesłychane! Jak coś takiego mogło się zdarzyć? W klinice rozkładano bezradnie ręce. Rodzice, zawiedzeni prognozami techników i lekarzy, a także zmuszeni do tego przepisami, zrzekli się praw do wybrakowanego bionta płci męskiej. Powinien zostać bezzwłocznie zutylizowany, ale lekarze stwierdzili, że zatrzymają go do celów naukowych jeszcze jakiś czas przy życiu. Ciało chłopca miało zatem szczęście, dusza zaś pecha, jak by powiedzieli wyznawcy Trzeciej Siostry. Bo pozostała na Ziemi, uwięziona w klatce z mięsa, kości i elektroniki, i nie mogła powrócić szybko do gwiezdnego gniazda. Od tamtego zdarzenia upłynęło trzynaście lat. Osiem lat temu chłopiec odziedziczył po innym zmarłym chłopcu imię Justus.
Szli po spękanej ziemi, omijając rozgrzebane i opuszczone doły. Mężczyzna z przodu, chłopak człapał kilka kroków za nim.
– Nie zostawaj tak daleko w tyle. Wiesz, co może się zdarzyć. Złapią i zrobią z ciebie marmoladę. – Kalong zaśmiał się krótko. – A potem posmarują tobą pajdę chleba. Trzymaj się stale blisko mnie.
– A skąd niby to wezmą chleb? – rzucił przekornie chłopak. – Nie mają już nawet sucharów z mączki kostnej. Wszystko zżarli.
Dotarli do północno-wschodniego brzegu pola, przerzucili worki na drugi brzeg, przeskoczyli przez rów odwadniający, suchy o tej porze roku i porośnięty z rzadka chwastami, i wkroczyli na piaszczystą drogę.
Odwrócili się, spoglądając za siebie, na rozległe pole upstrzone niezliczoną ilością kraterów. Zraniony kawałek ziemi. Rozszarpany krajobraz.
– Widzisz ich, widzisz tych wszystkich kopaczy? – zapytał Kalong i westchnął głęboko. – No tak, przybywają coraz to nowi ludzie. I grzebią, i ryją łopatami na wyścigi. Cóż to za godny podziwu widok! Teraz jest nas tylko dwóch, niestety. Hagid nie da rady pracować. Może już nigdy nie będzie mógł. A ty jakbyś stawał się coraz wolniejszy. Dlaczego jesteś taki niemrawy? Wcześniej było inaczej.
– Niekiedy szybko się męczę – odparł chłopak. – Nie wiem skąd się to bierze.
– Też jestem zmęczony, ale człowiek musi się postarać, żeby być pracowitym. Stale trzeba się mocno starać i nigdy nie wypadać z rytmu. No dobra, znikamy stąd. Coś mi mówi, że dzisiaj znowu zjawią się askarysi, żeby zebrać podatki.
– Ale wtedy tutaj nas już dawno nie będzie. Nie lubię żołnierzy.
– No to rusz się wreszcie.
– Ty też, ojcze.
Mężczyzna spojrzał na chłopca.
– Dawno już mnie tak nie nazywałeś – powiedział.
– Całkiem możliwe.
Poprawili swoje worki i poszli dalej.
– Szkoda naszej starej taczki – odezwał się chłopak.
– Pewnie, że szkoda.
– Gdyby nam jej nie zarekwirowali, bylibyśmy w stanie ładować i przewozić więcej worków.
– Z pewnością, ty mały mądralo. – Mężczyzna odwrócił głowę do tyłu i uśmiechnął się do chłopca.
– Nie lubię, jak mnie tak przezywasz.
– Wiem. To tylko żarty.
– Ale i tak tego nie lubię.
– W porządku, to było ostatni raz.
– Stale tylko tak powtarzasz.
– Ale tym razem naprawdę tak myślę.
– No, no… Zerwiesz kilka gruszek? Kara się ucieszy. A ja pozbieram te, co pospadały, są najsmaczniejsze. Poza tym mają więcej czerwi, a to kąski nie do pogardzenia.
– Jak sobie życzysz. Ale zrobimy to dopiero za zakrętem. Nie chcę, żeby nas ktoś zobaczył.
– Jasne. Myślę, że ty za bardzo to wcale nie lubisz tych robaków.
– I masz rację. Ale je cenię, gdyż są dobre dla dzieci. A w naszej zagrodzie mamy nie mniej nie więcej, tylko dwójkę popiołoskórych tego rodzaju, piękną parkę. Jak byłem młodszy, lubiłem jeść większe rzeczy.
– A kiedy ty ostatni raz widziałeś coś, co byłoby większe od dżdżownicy? No powiedz! Przecież nie ma już żadnych dużych zwierząt. Sam mi to powtarzasz. Lepiej przestań być taki uparty. Wcześniej czy później będziesz musiał przestawić się na larwy, robaki i inne owady. Taki jest porządek rzeczy, jak mówi Hagid.
– A po co? Nie zamierzam dalej rosnąć. Jestem wystarczająco duży. W zupełności wystarczą mi rośliny.
– Skoro taką podjąłeś decyzję, to się jej trzymaj. A ja lubię czerwie i wszystkie inne robaki. I Kara też je lubi. Smakują wyśmienicie. I można się nimi szybciej najeść niż roślinami.
– To tylko tak ci się wydaje.
– Wcale nie.
Zdziczałe drzewa owocowe, rosnące koślawo po obu stronach polnej drogi, pokrywały tylko z rzadka jabłka, gruszki i śliwki. Chłopiec odczuwał głód, na widok owoców ciekła mu ślina do ust, ale wiedział, że nie wolno mu ich zjeść. Tych nie. W żadnym wypadku. Bo to byłoby zbyt niebezpieczne. Tutaj nadal mogli ich wypatrzeć z pola inni kopacze, a wtedy w mig rozniosłoby się po kontenerowym osiedlu, że jedli owoce z drzew rosnących przy drodze. Że zrobili coś, na co nikt dotąd się nie odważył. Musieli z ojcem odejść jeszcze kawałek dalej od pola. Musieli skryć się za karłowatymi drzewami, zniknąć w gęstwinie krzaków. Dalej, dalej, szybciej! – biło głośno serce chłopca.
Wstęga drogi zaczęła nieznacznie się wznosić, szli pod górę. Coraz trudniej przychodziło im podnoszenie nóg, obolałych od całodziennej pracy na polu, coraz bardziej ciążyły wórciągi. Jeszcze pięćset kroków, które chłopak dokładnie liczył, i wreszcie zatrzymali się na odpoczynek, na krótką chwilę wytchnienia. Postawili worki na ziemi, żeby odciążyć zmęczone członki i rozprostować nieco kości. Nie przysiedli nawet. Odczekali tylko, aż wyrównają im się oddechy.
– Dość tego leniuchowania, trzeba się zbierać – powiedział mężczyzna, dając ręką znak do wymarszu.
Gdy się pochylił, sięgając po drugi wórciąg, musiał mocno zacisnąć zęby, żeby nie krzyknąć z bólu. Znowu dał o sobie znać jego krzyż. Już trzeci raz dzisiaj. Liv powinna obejrzeć mu plecy, poprosi ją o to, najlepiej zaraz po obiedzie, zanim zaczną sortować urobek. Ciało, jego zdradliwe ciało sprawiało w ostatnim czasie coraz więcej kłopotów. I coraz trudniej przychodziło Kalongowi pogodzenie się z tym, że z każdym dniem jego ciało starzało się o cały miesiąc. „Nosisz w sobie trupi zarodziec – powiedziała do niego Liv jeszcze na wiosnę, gdy go zbadała. – Przeszedł na ciebie ze zmarłych. Nie potrafię go usunąć, i ty też nie dasz sobie z nim rady. Sądzę, że musisz pogodzić się z nieodwołalnym”. Dokładnie tak brzmiały jej słowa: twardo i bezlitośnie. On jednak wcale nie miał zamiaru godzić się ze swym losem. Na to było jeszcze za wcześnie. Musiał żyć i pracować! Dopiero gdy Justus i Kara będą mieli zapewnioną przyszłość, zacznie myśleć o sobie i o tym mikroskopijnym zarodźcu, który panoszy się w jego organizmie, dzień w dzień pożerając go i pustosząc, tkanka po tkance, komórka za komórką. Niczym tarczą zasłaniał się przed samym sobą zwodniczym przekonaniem, że nadal jest młody, zdrowy i niezniszczalny.
Naprzód!
Pochyleni, szli przez jakiś czas w kierunku północnym.
W końcu dotarli do zakrętu, do miejsca, gdzie piaszczysta droga zwężała się i dalej wiodła na wschód. W tamtą stronę nie zamierzali jednak iść; niedaleko miejsca, gdzie przystanęli, na końcu drogi, zaczynało się osiedle kontenerowe zamieszkiwane przez większość kopaczy pracujących na polu. Obrali kurs w przeciwległym kierunku, skręcili na lewo. Przecisnęli się przez rzadsze zarośla i postąpili na ledwie widoczną ścieżkę, która wiła się między kępami drzew i krzaków, przez łąki i opuszczone zagrody, podążając ku północnemu-zachodowi. Od tej chwili byli bezpieczni. Kopacze nie mogli ich dojrzeć.
Zanurzyli się w przesmyk między kikutami niewysokich drzew, a kiedy kwadrans później minęli szeroki pas gęstwiny, dotarli wreszcie do dzikiego sadu, gdzie zazwyczaj robili dłuższą przerwę wracając z pola. Chłopiec cisnął swoje worki w kępę traw i podbiegł do najbliższej gruszy. Zatrzymał się, uważnie oglądając rozłożyste gałęzie i przywiędłą trawę wokół pnia. Ruszył do następnego drzewa. I tak po kolei zbadał wszystkie grusze oraz obszukał cały teren sadu.
– To niemożliwe! – krzyknął na koniec.
– Co takiego się stało? – zapytał mężczyzna, który zdążył już przysiąść na kamieniu.
Chłopak wrócił.
– Nic!
– Co znaczy, nic?
– Gruszek nie ma ani na lekarstwo. Ktoś musiał nas uprzedzić.
– Ale kto to mógłby być?
– Skąd ja mam to wiedzieć? Pewnie jakiś złodziej, no bo któż by inny.
– Ale tylko my tędy chodzimy. Żaden z kopaczy nigdy nie zapuściłby się tak daleko. Myślą, że czyhają tutaj na nich rozbójnicy albo Lunacy. Za bardzo się boją. Askarysi? Przecież oni brzydzą się jeść owoce. Poza tym, nawet gdyby chcieli, to i tak nie byliby w stanie oddalić się na taką odległość od Cukrowni. Bo stale chodzą na elektronicznej smyczy.
– Pobiegnę z powrotem i pozbieram trochę tych, co widzieliśmy je przedtem.
– W żadnym wypadku. Kawałek dalej są jabłka. Smakują równie dobrze. I też mają tłuste robaki.
– Ale ja chcę gruszek. Dla Kary. Białe larwy są o wiele smaczniejsze od żółtych.
– Chłopcze, co się z tobą dzisiaj dzieje? Naprawdę masz zamiar zrobić takie wielkie głupstwo? Jeszcze nas wszystkich niepotrzebnie narazisz na niebezpieczeństwo.
– Będę uważał. Umiem się dobrze czołgać. Mówiłeś mi, że w czołganiu jestem lepszy od ciebie.
– A teraz ci mówię, i to po raz ostatni, że to zbyt niebezpieczne. Jak cię ktoś zobaczy, to będzie po tobie. Przecież wiesz o tym.
Chłopak spoglądał przez chwilę nieruchomo na mężczyznę. Następnie zakręcił się na pięcie i pobiegł zarośniętą ścieżką z powrotem do drogi.
– Justus! – krzyknął Kalong. – Nie rób tego! Zostań tutaj! Zostań przy mnie!
Chłopak nawet się nie odwrócił.
To nie był jego syn.
A Ziemia nie była już jego planetą.

© Dariusz Muszer
© A1 Verlag, München