Nogi w misce z zimną wodą

z Dariuszem Muszerem rozmawia Teresa Czaniecka-Kufer

 

die-freiheit-riecht-nach-vanilleTeresa Czaniecka-Kufer: W 1999 r. ukazała się w A1 Verlag Twoja pierwsza niemieckojęzyczna powieść „Die Freiheit riecht nach Vanille“, czyli „Wolność pachnie wanilią“. Jak to się stało, że publikujący od ponad dwudziestu lat polskojęzyczny twórca, decyduje się na literacką przygodę z językiem niemieckim?

Dariusz Muszer: Anegdota mówi, że wszystkiemu jest winien Zé do Rock, Brazylijczyk litewskiego pochodzenia, który – nie znając zbyt dobrze niemieckiego – pisze książki w wymyślonym języku, bardzo przypominającym niemiecki. On to kładł mi w Jever przez pół nocy do głowy, żebym napisał w końcu coś w jakimś „ludzkim” języku. Po którymś z kolei piwie obiecałem, że postaram się coś dla niego zrobić. Wróciłem do domu i siadłem do komputera. Pół roku później pierwsza powieść była gotowa. Wysłałem ją do 52 tutejszych wydawnictw, głównie jednak spotykałem się z odmowami. I wreszcie, pewnego lutowego popołudnia, zadzwonił do mnie Albert Völkmann z monachijskiego A1 Verlag i zapytał, czy „Die Freiheit riecht nach Vanille” jest jeszcze do wzięcia, bo chciałby ją wydać. I tak to wszystko się zaczęło. Książka ta miała być jednorazowym wybrykiem, zabawą i formą gwałtu na języku niemieckim i na samym sobie. Stało się jednak inaczej, gdyż przyszły zamówienia na kolejne powieści. Teraz trudno byłoby się już wycofać.

T. Cz-K: Nawet jeżeli „Die Freiheit riecht nach Vanille“ nie jest dzieckiem miłości, to okazała się jednak dużym sukcesem – wyróżniona została bardzo liczącą się w naszym „landzie“ nagrodą Związku Pisarzy Niemieckich „Das neue Buch in Niedersachsen und Bremen“. Jakie znaczenie ma owo niewątpliwie prestiżowe wyróżnienie dla Ciebie osobiście i czym są w ogóle nagrody w życiu artysty?

D.M.: No cóż, taka nagroda to przede wszystkim jakaś tam suma pieniędzy, która umożliwia kupno salcesonu i bułeczek, a poza tym daje szansę zajmowania się tym, co jest najważniejsze: pisaniem kolejnych książek. To chyba najistotniejszy element wszystkich nagród. Dodatkowo zaspokojona zostaje oczywiście próżność autora, bo każdy z piszących jest przecież nieco próżny. Pomaga również w sprzedaży książki, jest jakąś tam promocją twórcy i przynosi w efekcie wiele okazji do spotkania z publicznością.

T. Cz-K: Po otrzymaniu nagrody rozpoczął się więc dla ciebie etap podróży literackich do rozlicznych miast, miasteczek, gdzie oczekiwała Cię niemiecka publiczność. Jakie było to dla Ciebie doświadczenie. Czy mile wspominasz te spotkania?

D.M.: Nie nudzę się na takich spotkaniach, a to dla mnie najważniejsze. Przyznam, że bardzo cenię sobie niemieckojęzyczną publiczność. Przede wszystkim dlatego, że licznie przychodzi i ma coś do powiedzenia. Jest odbiorcą uważnym i aktywnym; żywo reaguje, zadaje mnóstwo pytań i chętnie bierze udział w dyskusji. Poza tym Niemcy kupują książki, bo chcą je mieć, posiadać. Polacy książki pożyczają od znajomych, od teściowej i wujka Zenka, gdyż kultura pozostaje dla nich nadal dobrem wspólnym, a pisarz traktowany jest jak szaman. Jako producent powieści wolę tych pierwszych, z kolei jako czytelnik przepadam za tymi drugimi.

T. Cz-K.: Wypowiedzi niektórych krytyków polskich sugerują, że w Twojej zabawie z niemieckim czytelnikiem są elementy gry sado-masochistycznej. Pozwolę sobie przytoczyć mały fragment recenzji Adama Wiedemanna poświeconej „Die Freiheit riecht nach Vanille” w jednym z numerów Gazety Wyborczej: „Muszer postawnowił rozdrażnić wszyskich i zrobił to w sposób wszystkich zadowalający. Niemieccy krytycy są zachwyceni. Wreszcie ktoś nie zostawił na Niemcach suchej nitki. Dał im nieźle popalić, zaspokoił ich jakże dlugo i w utajeniu żywione masochistyczne potrzeby.“ Czyżbyś rzeczywiście zamierzał literacko „dołożyć“ Niemcom?

D.M.: Z taką interpretacją ze strony Polaków rzeczywiście często się spotykałem. Nie chciałem „dołożyć“ Niemcom, lecz raczej sprowokować ich do zajrzenia w głąb siebie. Chciałem ludziom, ktorzy są dla mnie ważni, uświadomić pewne ich przywary czy błędy. Uważam Niemców za swoją publiczność, moja powieść napisana jest przecież po niemiecku; zwracam się w niej więc jak najbardziej i do nich. Ale nie tylko. Ta książka dotyczy spraw i skierowana jest do społeczeństwa, w którym żyję, społeczności multikulturowej, czyli również do niemieckojęzycznego Persa, Turka czy Albańczyka. Jeśli natomiast chodzi o masochistyczne potrzeby Niemców, to w pewnym metaforycznym znaczeniu spostrzeżenie Adama Wiedemana jest bardzo trafne. Zresztą, wiele się o tym mówi i pisze w tym kraju. Niemiecki „masochizm“ jest próbą osiągnięcia pewnego oczyszczenia. Ten naród nadal boryka się przecież z poczuciem winy. Natomiast w odniesieniu do „Die Freiheit riecht nach Vanille” ta uwaga o niemieckim masochiźmie nie do końca jest słuszna. Ja odkryłem dzięki tej książce zupełnie inną cechę Niemców: umiejętność śmiania się z samych siebie, ze swoich wad. Niemcy nie odczuwają krytyki jako obrazy świętości narodowych, jak to ma miejsce, niestety, często w przypadku Polaków, lecz reagują zdrowym, może właśnie oczyszczającym smiechem. Fakt, że „Die Freiheit riecht nach Vanille” wywołała taką reakcję, uważam zresztą za swój największy sukces. Ten, kto się śmieje, nie może przecież jednocześnie strzelać ani zjadać ludzi.

der-echsenmannT. Cz-K.: Twoją kolejną niemieckojęzyczną książką wydaną przez A1 jest powieść „Der Echsenmann“ (2001), czyli „Człekojaszczur“. Bohater, który jest w moim odczuciu uosobieniem wyobcowania „auslaendera“ w Niemczech, przybrał norweskie imię Espen Askeladden. Skąd ten norweski motyw u niemieckojęzycznego autora o polskich korzeniach?

D.M.: Człekojaszczur przyjmuje imię Askeladden, czyli zmienia skórę, gdyż myśli, że dzięki temu uda mu się zmienić swoje życie na lepsze. Skazany jest jednak na niepowodzenie, gdyż zmiana nazwiska, kraju, gatunku palonych papierosów, stanu cywilnego itd. nie zmienia naszego głównego losu, tylko na chwilę odwleka to, co nieuniknione. Dopiero w finałowej scenie Askeladden pojmuje, po co przyszedł na Ziemię i co było jego przeznaczeniem, i dlatego odchodzi stąd jako pełny człowiek. Myślę, że jeżeli zjawi się ponownie, będzie miał mniej kłopotów ze sobą i ze światem. Norwegia to współczesna Arkadia, raj, do którego bohater próbuje się dostać. Osobiście uważam Norwegię za przepiękną krajobrazowo krainę, do której ludzie przychodzą po raz ostatni podczas swoich ziemskich wędrówek, niejako w nagrodę, choć Kosmos pojęcia nagrody nie zna, tak samo jak nie zna moralności. Gdybym tylko mógł, zamieszkałbym w drewnianej chacie nad brzegiem fiordu. Niestety, Norwegowie wpuszczają chętnie do siebie tylko zbieraczy truskawek, pielęgniarki i organistów. Inaczej niż Niemcy, własnych pisarzy mają pod dostatkiem.

T. Cz-K.: Czy Espen Askenladen i jego świat mogliby powstać również w Twojej polskojęzycznej twórczości?

D.M.: Nie. Pewne książki przychodzą do mnie po niemiecku, a inne po polsku. Tego nie można zaplanować. Jest to niewątpliwie czerpanie z ciągle tego samego, kosmicznego źródła, dostępnego dla wszystkich, tyle że zmienia się nieco forma wypowiedzi, w tym wypadku – język. Bo że myślimy w języku, to stara prawda. Obrazy z jednego języka nie funkcjonują zazwyczaj w drugim – sztuką jest, żeby zafunkcjonowały. „Człekojaszczur” zjawił się u mnie w postaci niemieckiej i nie chciałem go zmuszać, aby nauczył się mówić po polsku, bo by się jeszcze wystraszył i uciekł gdzie pieprz rośnie.

T. Cz-K.: „Wolność…” od trzech lat znajduje się w czołówce najlepiej sprzedawanych w niemieckim internecie tłumaczeń i oryginalnych utworów autorów pochodzących z Polski, obecnie zajmuje drugie miejsce; z kolei „Człekojaszczur” notowany jest na siódmym miejscu. Jak to możliwe, aby książki te nie ukazała się dotychczas w Polsce?

D.M.: Polacy mają dość specyficzne podejście do literatury, nie tylko własnej. Tamtejsi wydawcy to papugi chodzące w kraciastych gaciach. Oprócz mnie literaturę po niemiecku uprawiają jeszcze dwaj autorzy pochodzący z Polski: Artur Becker i Radek Knapp. To wspaniali i niezwykle ważni dla obu kultur pisarze, którzy odnieśli już bardzo znaczące sukcesy artystyczne w niemieckim obszarze językowym. Nad Wisłą nie zostali jeszcze odkryci, chociaż Radek wydał tam już swojego „Frania”. Myślę, że wielu ludzi odbiera nasze pisanie po niemiecku jako zdradę głębokich idei zawartych w eposie narodowym „Czterej pancerni i pies”. Bądźmy jednak dobrej myśli, kiedyś i to się zmieni.

T. Cz-K.: Obok twórczości literackiej zajmujesz się pracą translatorską. Przetłumaczyłeś na język polski bestseller Corinne Hofmann „Die weiße Massai“ W jednej z rozmów, które miałam przyjemność przeprowadzić z Tobą dla Radia „Flora“, powiedziałeś, że inaczej czujesz i myślisz, kiedy piszesz po polsku, a inaczej tworząc w języku niemieckim. Jakim doświadczeniem było więc dla Ciebie poruszanie się między tymi dwoma językami, w świecie kobiecych emocji i realiów kenijskich?

D.M.: Corinne Hofmann ma w sobie wystarczająco dużo cech męskich, abym jako tłumacz mógł poczuć się przy niej kobietą. A opisy Kenii bardzo przypominały mi Polskę: wszechobecna korupcja, złe drogi, psujące się autobusy, stadne, plemienne życie. Czułem się więc jak w domu. Masajowie są w sumie bardzo podobni do Polaków. Poruszanie się między językami jest wędrówką między światami. Niemiecki to bezsprzecznie język prozy, w którym można jasno i klarownie opowiedzieć jakąś historię, gdyż już same reguły gramatyczne prowadzą autora do celu. Polski to język poezji. A tłumaczenie to spotykanie się języków w połowie drogi. Tłumacząc „Białą Masajkę”, która ukazała się w Bertelsmannie w 2002 roku, musiałem dodatkowo opanować kobieco-polski, nowy dla mnie język. Bohaterka jest kobietą, a kobiety po polsku stosują inne formy gramatyczne niż mężczyżni. Na dworze było gorąco, siedziałem z nogami w misce zimnej wody i jakoś poszło.

T. Cz-K.: Wspomniany przez Ciebie dolnosaksoński pisarz Artur Becker jest również laureatem nagrody „Das neue Buch in Niedersachsen und Bremen“. Czy są jakieś elementy wspólne w waszej twórczości?

D.M.: O to należałoby zapytać krytyków, oni zajmują się wkładaniem pisarzy do różnych szuflad. Oprócz przyjaźni, łączy nas z Arturem to, że obaj pochodzimy z małych miasteczek, obaj pijemy chętnie „Veterano” i obaj jesteśmy do szpiku kości heteroseksualni. Niekiedy dowcipkujemy sobie, że oto zjawiło się tutaj dwóch wieśniaków z Polski i koszą wszystkie nagrody przeznaczone dla tubylców. Przy czym trzeba podkreślić, że Artur dostał ich znacznie więcej, ostatnio na przykład roczne stypendium literackie Dolnej Saksonii. Sprawa jest prosta: jedni przybysze z Polski budują niemieckie domy, inni sprzątają niemieckie mieszkania, a my znaleźliśmy sobie niszę, w której piszemy „na czarno” niemieckie książki.

T. Cz-K.: Czy mógłbyś zdradzić nad jakim utworem aktualnie pracujesz?

D.M.: Nad powieścią o trudnej miłości między Polakiem a Niemką. Jedną trzecią mam już za sobą i jeszcze nie udało mi się wysłać bohaterów do łóżka. Mam nadzieję, że w końcu jednak do tego dojdzie, gdyż nie chcę, aby czytelnicy byli zawiedzeni.

T. Cz-K.: Dziękuję za rozmowę.

D.M.: Ja również. I serdecznie pozdrawiam wszystkich czytelników „Twojej Gazety”.

Twoja Gazeta, nr 11, październik 2002
© Teresa Czaniecka-Kufer
© Dariusz Muszer