Niewinni (3) – opowiadanie

Tworczosc-1-2019

Niewinni (3) – opowiadanie

Powiedzieli, że trzy dni spałem. Chyba musieli mi dosypać coś do jedzenia, bo normalnie to ja przecież nie sypiam. Albo było coś w kroplówce, do której mnie podłączyli. Wypocząłem i głowę mam teraz jakby lżejszą. Jakby coś z niej uszło.

Dzieciństwo? Dzieciństwo to ja miałem całkiem niezłe. W małym miasteczku przyszedłem na świat, kupa dzieciaków mieszkała w naszej kamienicy, poniemieckiej zresztą; zawsze można się było z kimś na podwórku pobawić. Najbardziej lubiłem w chowanego, w piłkę też grałem, ale niezbyt chętnie, bo nie mieliśmy prawdziwej, ze skóry, tylko gumową. Zwykle na bramce stałem, bo nikt nie chciał, a mnie to nic nie robiło. Bramkarza wtedy traktowano per noga, teraz to się zmieniło, Torhüter są bardzo ważni. Na czerwoną oranżadę chodziliśmy do kiosku, co stał przy głównej ulicy. I na lody. Dostawało się taką kulkę ściśniętą dwoma wafelkami, czasami wystarczyło pieniędzy na dwie. Trzeba było kręcić i równomiernie oblizywać, bo inaczej kapało na ziemię i człowiek tracił. Lodziarka przyjeżdżała takim wózkiem przyczepionym do roweru i ustawiała go naprzeciwko piekarni, na placu przy zbiegu ulic, gdzie teraz stoi izba celna. Oszukiwała, mnie zawsze dawała mniejszą kulkę niż kolegom. No to musiałem im czasami zabrać, żeby wyjść na swoje. Nawet im to nie przeszkadzało. Jak się człowiek umie bić, to wszyscy są dla niego grzeczniejsi. Ja nie byłem taki szybki w biciu, masą wszystko załatwiałem, bo byłem najgrubszy. Gdy kogoś z piąchy dosięgłem, to mu zawsze limo podbiłem. Najczęściej jednak zwalałem się na takiego, co mi się przeciwstawiał. Przyduszałem delikwenta do ziemi tak długo, aż błagał mnie, żebym puścił. Masą ciała wiele można zdziałać. Teraz niewiele ważę, bo mi dwie trzecie żołądka wycięli, razem z wrzodem, co go sobie przez lata wyhodowałem, i niewiele mogę jeść. Pić też nie mogę, szybko jestem wstawiony. A poza tym przestałem lubić alkohol. Szczególnie ten wysokoprocentowy źle na mnie działa. W głowie mi miesza i wpadam w depresję. Piwo raz na rok wypiję, ale małe.

Co mnie pani ciągle o tego Walińskiego Ryszarda pyta? Skąd ja mam wiedzieć, czy on pił? Ja z nim nie piłem. Nie było mnie przy nim, gdy został rozdeptany. Co z tego, że go znałem? Wielu ludzi go znało i pewnie niejeden z nich chętnie utopiłby go w kwaśnym mleku. Dlaczego akurat w mleku? Żeby dłużej się męczył. Ja Walińskiego właściwie nie znałem, tylko o nim to i owo słyszałem. Nie pamiętam, kto mi mówił, pewnie jakiś człowiek, który go znał, bo jakżeby inaczej. Jak się pani będzie dalej upierała, to do niczego nie dojdziemy. Nie upiera się pani? To co chce pani jeszcze wiedzieć? Coś więcej o dzieciństwie?

Kino u nas było, a dwóch sąsiadów miało telewizor. Potem ojciec też kupił, czarno-biały, bo innych nie było, i odtąd nie musieliśmy się do nikogo wpraszać, żeby sobie pooglądać. Nie pamiętam, żeby do nas ktoś przychodził na film czy na mecz, pewnie już wszyscy w kamienicy mieli telewizory. Za dzieciaka lubiłem „Jacka i Agatkę”, ale gdy ojciec powiedział mi, że są to pacynki i mają głowy zrobione z ping-pongów, program na dobranoc przestał mnie interesować. Potem był Teatr Młodego Widza. „Gniewko, syn rybaka” zrobił na mnie wrażenie, bo lubiłem morze i konie. Pamiętam też taki serial „Gruby”. Ciekawy, ale książka bardziej mi się podobała. Nie nagrali sceny, gdy Gruby pił ocet szklankami, żeby schudnąć; pewnie się bali, że dzieci zaczną Grubego naśladować. Ja octu nie piłem, bo w sklepie był tylko spirytusowy i mi nie smakował. Ale skrapiałem nim studzieniec. Nie wie pani, co to jest? Tak się u nas nazywał galart. Też pani nie wie, co to takiego? Zimne nóżki. Lubi pani? Ja też nie jadam, bo nie ma mi kto zrobić, a sam nie potrafię. Czasami śni mi się studzieniec, dokładnie taki, jak robił mój ojciec. Bo u nas w domu ojciec lepiej gotował od matki. Siedzę w naszej starej kuchni, na stole, przykrytym ceratą w różowe kwiatki, stoi pełna miska i butelka octu. I za nic nie udaje mi się wyciągnąć ręki, żeby chwycić butelkę, polać octem studzieniec i zanurzyć w nim łyżkę. To taki zaczarowany sen, który powraca do mnie od śmierci rodziców.

Wszystko jednak skończyło się wcześniej, a mianowicie wtedy, gdy po szkole podstawowej zacząłem naukę w technikum. Przez pięć lat mieszkałem w internacie; początkowo przyjeżdżałem do domu na niedzielę, lecz potem tylko od wielkiego dzwonu, zwykle na święta albo na ferie zimowe. Moim rodzicom nigdy się nie przelewało, ojciec był zaopatrzeniowcem w geesie, a matka laborantką w pegeerze, zajmowała się selekcjonowaniem nasion pod zasiew. Podczas wakacji zwykle gdzieś pracowałem, pomagałem przy żniwach, w ogrodnictwie albo przy zbiorze runa leśnego. Zbierało się jagody, grzyby i oddawało do skupu w nadleśnictwie. Raz jeździłem z ojcem po różnych geesach, bo miał tam sprawy do załatwienia, a ja mu pomagałem. Ale nic dobrego z tego nie wyszło, bo to był czas, kiedy się nie rozumieliśmy. Jednego dnia tak się pokłóciliśmy, że wziąłem dupę w troki i wyjechałem nad morze. Tam znalazłem pracę w prywatnym lokalu gastronomicznym z dyskoteką; wróciłem do domu dopiero na koniec wakacji, żeby zabrać rzeczy do internatu. Pogodziłem się z ojcem na Boże Narodzenie i nigdy więcej się nie sprzeczaliśmy. To był dobry człowiek, niewiele chciał od życia, potrafił pięknie grać na akordeonie stare tanga i walce. Ludzie z całej ulicy przychodzili pod nasze okno, żeby go posłuchać. Bardzo się z matką kochali, poznali się jeszcze w szkole podstawowej, a ich ślub miał miejsce, gdy ojciec wrócił z wojska. I odtąd nigdy się nie rozstawali, zawsze byli razem. Myślałem, że moje życie podobnie się potoczy. Ale wyszło, jak wyszło.

Kradzież? Jaka znowu kradzież? Skąd pani to wzięła? Ja nic nie kradłem, koledzy z technikum wrobili mnie. To była taka czteroosobowa banda, włamywali się do piwnic na osiedlach albo do altan na ogródkach działkowych i sprzedawali fanty paserom albo bezpośrednio na targowisku. Jak ich złapano, to powiedzieli, że ja też do nich należałem. Ale to nie była prawda. Nigdy nikomu nic nie ukradłem. Chłopacy chcieli mi tylko zrobić na złość, bo myśleli, że to ja ich wydałem. Milicjanci mnie tłukli, żebym się przyznał, ale nic im nie powiedziałem, bo byłem niewinny. Co? Skąd pani ma ten protokół? Dogrzebała się pani? Przecież tego nie miało być! Zresztą, ten świstek niczego nie dowodzi. Nie jest tam napisane, że kradłem, tylko tyle, że złożyłem wyjaśnienia. Jak by panią okładano pałkami po gołym tyłku i po pęcinach, to też by się pani do wszystkiego przyznała. A ja tylko powiedziałem, że znam ich ze szkoły, że chodzimy do jednej klasy i że wiedziałem, co robią, bo mnie kilka razy namawiali, żebym stał na czatach, czego jednak nigdy nie zrobiłem. W końcu znalazł się jakiś mądry milicjant, który mi uwierzył i wypuścił z aresztu. Z pozostałych chłopaków tylko jeden wylądował w poprawczaku, innym się upiekło. Potem chodziłem do tego milicjanta i opowiadałem, co dzieje się w szkole, bo go to interesowało. Przez dwa lata. I niech pani nie myśli sobie, że nie wiem, co to oznacza. Jaki ja jednak miałem wybór? Nic nie mogłem zrobić. Chciałem skończyć szkołę, zdać maturę, żeby w życiu do czegoś dojść. Młody byłem i głupi. Nie wiedziałem, że w życiu do niczego się nie dochodzi, bo życie to deska nieheblowana i czarna dziura. Tyle pani powiem, że wszyscy donosiliśmy, na komendzie w korytarzu się mijaliśmy. Jak jeden wychodził, to drugi zaraz wchodził. Jacy wszyscy? Chłopacy z naszej paczki. Gliniarze mieli nas w garści, mogli z nami zrobić, co im się żywnie podobało. Jeden głupi przypadek schrzanił mi całe życie. Ktoś otworzył gębę w nieodpowiednim momencie i wymienił moje nazwisko. Najgorsze, że się nasza paczka rozpadła, nie mogliśmy na siebie patrzeć. A po maturze każdy poszedł w swoją stronę i więcej się nie widzieliśmy.

Co mi tu pani znowu z tym Walińskim Ryszardem wyjeżdża? Nie potrafię pani odpowiedzieć! Po tylu latach chyba nikt nie pamięta, z kim chodził do jednej klasy. Wszystko się zamazuje, a nazwiska przestają cokolwiek znaczyć. Na tym zdjęciu nikogo nie rozpoznaję. Mnie na nim nie ma, gdyż leżałem z gorączką pod pierzyną, jak je pstrykano. Nie wydaje mi się, żeby to byli chłopacy z mojej klasy. Inaczej ich zapamiętałem. Ten, na którego pani pokazuje, to na pewno nie ja. Całkiem inaczej wtedy wyglądałem, nie miałem takich rzadkich włosów, tylko porządną czuprynę. I czesałem się na prawy bok, nie na lewy, jak tutaj. Musi pani poszukać jakiegoś innego zdjęcia. I niech pani postara się, żeby było prawdziwe. Bo fałszywki łatwo teraz znaleźć, pełno ich wszędzie.

Dlaczego pani uważa, że ja zaprzeczam wszystkiemu dla samego zaprzeczania? Tak was uczono rozmawiać z pacjentami? To nie w porządku z pani strony. Pani chyba nie jest wcale psychologiem. Mnie wolno kłamać, choć w żadnym wypadku nie kłamię, ale pani nie może ciągle prowokować. Tą metodą do niczego nie dojdziemy. Zapomnijmy o tym zdjęciu, dobrze? Przyjmijmy, że mnie na nim nie ma, a jeżeli nawet jestem, to nic mi o tym nie wiadomo. Zdjęcie jest bez znaczenia. Ten mniejszy, co niby stoi obok mnie i co niby ja trzymam rękę na jego ramieniu, to nie Waliński, a już na pewno nie Ryszard. Jak on może obok mnie stać i jak to może być moja ręka, skoro to nie jestem wcale ja, a on to nie on? Rozumie pani ten absurd? Niech pani kiwnie głową na zgodę. Bitte! Na, gut, cieszę się, że jesteśmy jednej myśli.

A po co pani chce znowu o moich studiach rozmawiać, przecież mówiłem, że nic mi o studiach nie wiadomo. Co tu mi pani pokazuje? Kolejny protokół? Z teczki współpracownika? Skąd pani to ma? Przecież to jawna prowokacja, ja nic takiego nie podpisywałem. Oni sfałszowali mój podpis. Pokazali mi go nawet kiedyś podczas przesłuchania i powiedzieli, że tak będzie stało w aktach i że jestem po wsze czasy spalony w podziemiu; wszystkim powiedzą, że podpisałem i na nic się zdadzą moje tłumaczenia. Ale jak ja mogłem podpisać, skoro to wcale nie jest mój charakter pisma? Ja nie łączę w ten sposób liter i nie robię zakrętasów pod spodem. Ja się zupełnie inaczej podpisuję. Gołym okiem widać, że coś tu się nie zgadza. Pani musi mi wierzyć. Wrobiono mnie. Niech pani coś powie!

A zresztą, jeśli nawet coś tam podpisałem, to jakie to ma dzisiaj znaczenie. Wtedy wszystko się podpisywało. Pewnie pokwitowałem w kasie odbiór stypendium, a oni przejęli mój podpis. Tak to się robiło. Do szkoły plastycznej chodzili tacy specjaliści, co wszystko potrafili podrobić, nawet bilety tramwajowe czy na koncerty rockowe. Dla zabawy wystawiali ludziom świadectwa pracy albo akty urodzenia, lepsze od oryginałów. Dla nich taki podpis pod protokołem przesłuchania czy zobowiązaniem do współpracy to góra trzy sekundy pracy. Świat nie od wczoraj jest zepsuty do szpiku kości, droga pani. Wszyscy wtedy kręcili i wszystkimi kręcono. Ja się do niczego nie przyznaję, bo nic złego nie zrobiłem. Ja nawet nie wiem, czy ja już wtedy byłem na świecie. Może to wszystko stało się przed moim urodzeniem.

To nieprawda, że widziano mój samochód w mieście. Co z tego, że miał niemieckie rejestracje? Każdy teraz może mieć niemieckie rejestracje, za grosze można je kupić w Internecie. Poza tym ja nie mam samochodu. A gdybym nawet miał, to bym pani na pewno o tym nie powiedział. Ale nie mam, bo mnie nie stać. Jestem bezrobotny i dostaję niewiele pieniędzy. Ledwo starcza mi na jedzenie. Przyjechałem do Polski autobusem, żeby odwiedzić syna. Ale Pawełek nie chciał się ze mną spotkać, wyrzucił mnie z domu. Powiedział, że skoro tyle lat mnie nie było, to nie chce mnie znać. I co ja mam w takiej sytuacji zrobić? Własny syn nie chce mnie widzieć. A przecież niewiele lat mi już zostało, życie ucieka, trzeba jakoś uregulować swoje tutejsze sprawy. Czy pani nie mogłaby powiedzieć mu, żeby ze mną porozmawiał? Mogłaby pani? Nie, lepiej niech pani nic nie mówi, bo jak to będzie, gdy on przyjdzie i zobaczy mnie w takim stanie. W dodatku w nieodpowiednim miejscu. Nie, dopiero jak wyjdę, to się z nim spotkam. Na pewno mi nie odmówi. I może nawet pozwoli zobaczyć wnuczki. Bo musi pani wiedzieć, że on ma dwie córki, ale imion za nic nie mogę sobie przypomnieć. To są takie nowoczesne imiona, jakie się teraz dzieciom nadaje.

Niech pani nie mówi takich strasznych rzeczy, że ja wcale nie mam syna i wnuczek! Oczywiście, że mam. Mieszkają na osiedlu domków jednorodzinnych na obrzeżach miasta. Nie powiem pani, gdzie to jest, bo jeszcze przyjdzie pani do głowy, żeby ich wypytywać o wszystko i niepokoić. Niedaleko ich domu jest taki ładny park z wielkim placem zabaw. Mogłoby się na nim bawić mnóstwo dzieci, ale się nie bawią, bo ludzie w tamtej okolicy mają mało przychówku. Pawełek pracuje gdzieś w biurze, wszystko pisze na komputerze, a jego żona jest piękną blondynką i zajmuje się domem, codziennie gotuje smaczne obiady. Ich córki chodzą do szkoły, a gdy wracają po lekcjach, to obiad jest na stole. Oni są szczęśliwą rodziną. Weekendy spędzają nad jeziorem albo w lesie, a na urlopy latają do ciepłych krajów. Dziwię się, że pani tego wszystkiego nie wie. Inne rzeczy powyszukiwała pani z mojego życia, a te oczywiste i ważne jakoś pani umknęły. Czy pani potrafi wyciągać z życia ludzkiego wyłącznie same kłamstwa? Nie zależy pani na prawdzie? Jeśli tak jest, to ja nie zamierzam z panią więcej rozmawiać. Niech mnie stąd zabiorą, natychmiast! Gdzie jest strażnik?! Bywaj tu! (ciąg dalszy…)

© Dariusz Muszer
Pierwodruk: Twórczość, nr 1/2019