Niewinni (2) – opowiadanie

Tworczosc-1-2019

Niewinni (2) – opowiadanie

Nie prosiłem, żeby pani do mnie przychodziła, nie zabiegałem o to. Takie gadanie z panią nic mi nie daje. Tylko się wkurzam na siebie, bo powiem coś, czego nie chciałem powiedzieć, a potem nie mogę zasnąć. U mnie tak jest: jak się porządnie zdenerwuję, to oka nie zmrużę przez całą noc, bo różne obrazy po głowie zygzakiem mi pędzą. Pociągi pospieszne i gacki, czasami szklane komary, jakieś uskrzydlone żaby i owłosione zeszyty szkolne. Gdybym mógł komuś przyłożyć, to może byłoby mi lepiej na duszy. Ale nie mogę. Bo gdybym to zrobił, z miejsca przywiązaliby mnie do pryczy. Już raz tak zrobili. Ani się podrapać, ani wstać, żeby rozprostować kości. Leży człowiek, jako ten baran, i gapi się w sufit. A oni przychodzą i łaskoczą piórkiem po nosie. I jeszcze mruczą takie różne przykre rzeczy do uszu. Tacy z nich dręczyciele.

Niech sobie myślą, że się uspokoiłem i że nie zamierzam już nikogo potraktować z główki. Bo ja najchętniej z główki przykładam. Z kopyta nie lubię, bo po co mam chłopu mosznę rozwalić. Jądra są potrzebne. A poza tym krew nie leci. A ja lubię, jak się który juchą zaleje. Wtedy wiem, że żyję. Bo krew to życie. Pani to pewnie rozumie. Kobiety zalewają się krwią co miesiąc, a takie, co przestają się zalewać, mają kłopot. Taki film kiedyś widziałem. Starsza kobieta, ale całkiem jeszcze ładna, wychodzi z pudła po dziesięciu latach i mówi do jakiejś kelnerki, że od lat nie ma już okresu. Potem pieprzy się z takimi dwoma Francuzami, bo film był francuski, a jak oni zasypiają, to strzela sobie z pistoletu między nogi, i ma tyle krwi, ile dusza zapragnie. Ale po co jej ta krew, skoro jest nieżywa? I to ma być mądre? Słyszała pani, żeby jakiś facet strzelił sobie w interes, żeby popełnić samobójstwo? Bo ja nie. Są na to lepsze metody. Ja na przykład skoczyłbym z wieżowca na główkę. Ale tylko wtedy, gdybym naprawdę musiał. A ona nie musiała, miała przecież dwóch młodych facetów, którzy chcieli ją rżnąć. Mnie przez ostatnie trzydzieści lat rżnąć nikt nie chciał. No, chyba, że zapłaciłem.

Nie, żebym nie miał doświadczeń z kobietami. Pewnie, że mam. Trochę się tego uzbierało, nie od dzisiaj przecież błąkam się po świecie. Kiedyś, gdy byłem sporo młodszy, obliczyłem sobie, że taniej wychodzi, jeśli się dwa, trzy razy w tygodniu pójdzie do burdelu. I tego się trzymałem. Co taniej? No że dziewczyny, co wyginają się w oknach, są tańsze od małżeństwa. Więcej pieniędzy ma człowiek na swoje doczesne potrzeby. A poza tym różnorodność się liczy: raz można mieć mulatkę, raz białą, a potem znowu Azjatkę. A jak ma się żonę, to ciągle jest ta sama. I komu się to podoba? Kudłatym, rozczochranym i takim, co się moczą w nocy. A gołym okiem widać, że ja jestem łysy.

Po co pani zagląda do tych swoich notatek, sam pani mogę powiedzieć, że mam pięćdziesiąt dziewięć lat. Jak ma się tyle wiosen na garbie, to z jednej strony zaczyna człowiekowi wszystko zwisać, wacek mu zwisa, życie mu zwisa, z drugiej jednakowoż strony wzbiera w nim potężna złość, żeby ktoś wreszcie odpowiedział za to jego całe spartaczone życie. Bo wcale nie jest tak, że to my sami wykuwamy swój los, że im więcej się kuje, tym więcej podków będzie. Nie my jesteśmy kowalami, my możemy co najwyżej nanieść chrustu i koksu, nalać do wiadra zimnej wody i wyczyścić brudnym gałgankiem kowadło. A jeśli już podkuwamy, to ciągle tego samego konia, w dodatku chromego na cztery nogi. Nasz los wykuwają inni, a my tylko przyglądamy się z daleka, jak iskry lecą i para bucha. Wolna wola? Na coś takiego może pozwolić sobie tylko ten, kto ma pełną miskę. Moja bywała często pusta. I nawet tę pustą miskę sprzątano mi sprzed nosa, gdy się mogła komuś do czegoś przydać. Zabawką byłem w nieswoich rękach, posługiwano się mną niczym pluszowym misiem lub klockiem lego. I to mnie łączyło z większością ludzi na świecie. Tak, ma pani rację, użyłem czasu przeszłego. Bo teraz z ludźmi nic mnie już nie łączy. Ich habe fertig.

Jak wyjechałem? Normalnie, pociągiem, wtedy jeździło się pociągami. Teraz też? Nie wiem, od wielu lat nie korzystam z transportu szynowego, bo mam uraz. W tamtych czasach nie wyjeżdżało się za granicę tak prosto jak obecnie. Paszporty były potrzebne, wizy, obca waluta, którą kupowało się u konika pod pewexem, vouchery i inne duperele, a to wszystko nie dość, że nie było tanie, to jeszcze dostać można było wyłącznie za zgodą Służby Bezpieczeństwa. W socjalistycznej ojczyźnie tylko wąska grupa ludzi mogła korzystać z przywileju podróżowania po szerokim świecie. Inne paszporty były do demoludów, a inne na Zachód.

Ja jednak miałem wielkie szczęście, bo od późnych lat siedemdziesiątych bawiłem się w podziemie i krótko po wprowadzeniu stanu wojennego mnie złapali. Wpadłem na ulicy, gdy przemykałem się z jednej kryjówki do następnej. Ktoś musiał sypnąć, bo tajniacy czekali za rogiem, dwa osiłki po awuefie, pikowane kurtki, skórzane rękawiczki, śniegowce na nogach. Jak mnie zobaczyli, to nawet nie pytali o dowód osobisty, żeby sprawdzić personalia, tylko podeszli, wzięli pod mankiet i zaprowadzili do dużego fiata. Nie broniłem się, bo zdrętwiałem z zaskoczenia. Na dołku mundurowi pośmigali pałkami i dali mi wycisk, ale bezkrwawy. A potem wylądowałem w internacie i jedenaście miesięcy garowałem pod celą. Kiedy mnie na jesieni następnego roku wypuścili, pozwolili łaskawie wybrać kraj, do którego chcę się udać na emigrację. Wybrałem Niemcy, bo pomyślałem, że to będzie najbliżej rodziny. Wtedy miałem jeszcze rodzinę: matkę, ojca, żonę, dziecko. Po miesiącu wręczyli mi paszport i powiedzieli, żebym nigdy więcej nie wracał. Ładnie mnie pożegnaliście, nie ma co, rodacy! Wyjeżdżając, myślałem, że wam pokażę i świat podbiję, a to tylko świat mnie podbił. Nikt tam na mnie nie czekał z otwartymi ramionami, w tych Niemczech, ale przynajmniej żreć mi dali i dach nad głową też się znalazł. Ubranie nowe dostałem na dzień dobry. Tyle że nie było wcale nowe, a po kimś. Dla mnie było jednak jak nowe, bo świeżo wyprane i pachniało bryzą morską.

Niecały rok mieszkałem w obozie w nadmorskiej wiosce na północy, a gdy przeniesiono mnie do kontenerów pod Hanower, umarł mój ojciec. Szybko poszło, ledwo wykryli u niego raka, a już było po wszystkim. Był zapisany na chemioterapię, ale nie zdążył nawet przyjąć pierwszej dawki. Wysłałem mu przez firmę spedycyjną witaminy, do dziś nie wiem, czy je dostał, czy może ukradli po drodze. Kilka tygodni po odejściu ojca matka rzuciła się pod pociąg. Zdążyła mi jeszcze napisać, że nie ma dla kogo żyć, bo mąż w niebie, a jedyny syn na obczyźnie i nie ma nadziei, że kiedykolwiek wróci. List dostałem po jej śmierci. Nie mogłem być ani na pogrzebie ojca, ani matki. Nie mogłem czy nie chciałem? A cóż to za dziwaczne i nieuprawnione rozróżnienie? Pani nie wie, o czym pani mówi. To nie był mój wybór. Po raz kolejny ktoś inny zadecydował za mnie. Niemcy nie chcieli mnie wypuścić, gdyż toczyło się postępowanie w sprawie azylu, miałem więc zakaz opuszczania bez zezwolenia miasta, a Polacy nie chcieli mnie do siebie wpuścić, bo zaliczono mnie do wrogów, a poza tym nie posiadałem ważnego paszportu.

Gdy parę miesięcy później dostałem wreszcie azyl, żona nagle zmieniła front, napisała, że jednak nie może do mnie przyjechać, jak się wcześniej umawialiśmy, bo nie chce opuszczać kraju i zostawić wszystkiego. Wiedziałem, że znalazła sobie innego. Taki miała charakter, nie potrafiła zbyt długo malować się tylko dla siebie samej. Kiedy byłem internowany, też miała takiego jednego z podziemia, co go nie przymknęli, bo im się nie chciało. Zazdrosny trochę byłem, ale co mogłem zrobić, życie ma swoje prawa. A poza tym kiedy się walczy o wolność dla wszystkich, nie można zabierać wolności własnej żonie. Potem przez sąd wysłała papiery rozwodowe i domagała się alimentów dla Pawełka. Zgodziłem się na rozwód, przesyłałem alimenty. I tak straciłem rodzinę. Nie powiem, sporo mnie ta zabawa w naprawianie socjalistycznego świata kosztowała. Tak, tak, niech pani sobie zaraz zapisze w tym paninym kajeciku, że Georg Stein zaczyna użalać się nad sobą. I niech pani to podkreśli czerwonym flamastrem.

Jak się wcześniej nazywałem? A po co to pani? Jerzy Kamiński? Nie słyszałem, w życiu nie znałem nikogo o takim nazwisku. Mówi pani, że sprawdziła. No i co z tego, że pani sprawdziła? Ja jestem Georg Stein, nie żaden tam Jerzy Kamiński! Co, że niby studiowałem? Ja nigdy nie studiowałem? Też sobie pani wymyśliła! Polonistykę? Gdzie? Ja pani coś powiem, ja nigdy nie byłem w Poznaniu! Ja nawet nie wiem, gdzie to miasto leży, i wiedzieć nie chcę. Obrzydzenie mnie ogarnia na myśl o humanistycznej wiedzy. Gdybym kiedykolwiek cokolwiek miał studiować, to wyłącznie budownictwo, bo wtedy zawsze dostanie się pracę, niezależnie od tego, gdzie człowiekowi przyjdzie żyć. Piramidy i ołtarze można wznosić bez znajomości jakiegokolwiek języka, wystarczy spojrzeć na rysunek i się wie. A teraz niech pani już sobie lepiej pójdzie. Cały w środku chodzę od tych pytań. Nie chcę, żebyście po raz kolejny wyrządzili mi krzywdę. Jedno życie żeście mi zabrali, drugiego wam dobrowolnie nie oddam! Pani nie jest niczemu winna? Tak się tylko pani wydaje. Dziadkowie i ojcowie śpiewali „Międzynarodówkę” i naciągali druty kolczaste wokół socjalistycznego obozu, a pani teraz wyciera ręce w chusteczkę higieniczną! Co za herodowy naród. Wache! (ciąg dalszy…)

© Dariusz Muszer
Pierwodruk: Twórczość, nr 1/2019