Najbardziej lubię marynowane maślaki

die-freiheit-riecht-nach-vanille„Jestem najmniejszą czarną dziurą w zadku kosmosu. Od urodzenia pożeram wszystko, co mi wpadnie w ręce, nawet samego siebie. Według mediów jestem masowym mordercą. Nazywają mnie «Mordercą z pilotką» albo «Zielonym Kapturkiem». Nie przepadam specjalnie za tymi przezwiskami. Nikt nie zna mojego prawdziwego imienia, a o moim wyglądzie krąży po świecie wiele sprzecznych plotek… ” – Tak rozpoczyna swoją powieść Dariusz Muszer, ubiegłoroczny laureat konkursu Związku Pisarzy Niemieckich na książkę roku w Dolnej Saksonii i Bremie.

„Die Freiheit riecht nach Vanille” („Wolność pachnie wanilią”) to debiut prozatorski Muszera w niemieckim obszarze językowym. Debiut o tyle niezwykły, że ten, urodzony przed czterdziestu jeden laty w Górzycy na Ziemi Lubuskiej autor, napisał swoją powieść po niemiecku. Edycji tej ostrej politycznie, satyrycznej, miejscami grubiańskiej, innym razem anarchizującej, fantasmagorycznej opowieści polsko-niemiecko-żydowsko-łużyckiego bohatera podjęło się niewielkie monachijskie wydawnictwo A1. Jak widać wydawca miał nosa – książka okazała się bowiem strzałem w dziesiątkę.

z Dariuszem Muszerem
rozmawia Krzysztof M. Załuski

Krzysztof Maria Załuski: Przed kilkoma tygodniami Stefan Chwin odebrał w Esslingen nagrodę imienia Andreasa Gryphiusa. Teraz ty zdobyłeś pierwsze miejsce w konkursie zorganizowanym przez kraje związkowe Dolnej Saksonii i Bremy na najlepszą książkę wydaną w roku 1999. Czy to jakaś moda czy może zmowa w związku z tegorocznymi targami książki we Frankfurcie?

Dariusz Muszer: Gratuluje Stefanowi Chwinowi nagrody, to wielkie i zasłużone osiągnięcie. Zawsze mnie cieszy, gdy kolega po piórze otrzymuje jakieś pieniądze, gdyż wiem, że przez jakiś czas będzie miał pełną lodówkę i zapłaci czynsz za mieszkanie. Życzę wszystkim pisarzom, niezależnie od miejsca ich pobytu i niezależnie od języka, w jakim tworzą, aby rzeczywiście zapanowała moda na ich twórczość. Pragnę jednak zauważyć, iż Chwin dostał nagrodę za książkę napisaną po polsku i przetłumaczoną na niemiecki, ja z kolei otrzymałem nagrodę przyznawaną wyłącznie pisarzom niemieckojęzycznym. Chwin wyszedł na tym lepiej, gdyż jego lodówka będzie dłużej pełna.

K.M.Z.: Dlaczego „Die Freiheit riecht nach Vanille” napisałeś po niemiecku? Czy był to tylko jednorazowy eksperyment czy coś więcej?

D.M.: Książka przyszła do mnie po niemiecku, toteż właśnie w tym języku została napisana. Trudno byłoby mi ją napisać po polsku, między innymi ze względu na tematykę, jakiej dotyczy. Poza tym, nie chciałem się po raz kolejny skazywać na izolację jako pisarz i jako człowiek. Język polski, jak wiemy, nie jest nadal ani językiem urzędowym, ani językiem zbyt popularnym w Niemczech. Posługuje się nim mniejszość, która nie przyjechała tutaj, aby połykać książki, tylko gyros i kiełbasę śląską. I bardzo dobrze! Dobrobyt zabija jednak świadomość i potrzeby kulturalne. Zapominamy często, że wprawdzie bez kiełbasy żyć nie można, lecz bez poezji tylko się wegetuje. Jak słabe jest zainteresowanie i opieka nad kulturą polską w Niemczech widzimy choćby na przykładzie działalności polskich przedstawicielstw dyplomatycznych, instytutów kulturalnych czy towarzystw polsko-niemieckich. Gdybym powiedział, że działalność ta woła o pomstę do nieba, byłoby to eufemizmem. Już wcześniej pisałem i drukowałem po niemiecku. Między innymi tomik wierszy „Księga zielonej kamizelki” powstał jednocześnie po polsku i niemiecku w Norwegii. Pisanie jest jak telewizja: przenosi obrazy na odległość. Nie jest ważny język, tylko właśnie obraz. Pewien niemiecki reżyser czytał „Wolność pachnie wanilią” lecąc z Indii do Kanady. Kiedy wylądował, natychmiast zadzwonił do Alberta Völkmanna, mojego wydawcy, i powiedział, że książka otworzyła przed nim nowe światy. Zadaniem pisarza jest otwieranie nowych światów. Jeśli nie może tego robić w języku ojczystym, bo nie znajduje czytelników, to niech zmieni język. Obojętnie na jaki, byleby tylko otwierał te światy. Choćby wytrychem.

K.M.Z.: Niektóre z twoich postaci wyraźnie spokrewnione są z grassowskim Oskarem Matzerathem… czy to właściwy trop dla poszukiwaczy polsko-niemieckich odniesień?

D.M.: „Neue Presse” porównała Naletnika, głównego bohatera powieści, do Haarmana z blaszanym bębenkiem. (Haarman to przedwojenny morderca masowy z Hanoweru – KMZ.) Padło tam również hasło: „Muszer: krass wie Grass”. Gdzie indziej wspomniano, że cechuje mnie „grubiaństwo Charlesa Bukowskiego i cięty humor wczesnego, anarchistycznego Guentera Grassa”. Z poszukiwaniem tropów jest z reguły tak, jak ze zbieraniem grzybów. Im bardziej znamy las jako taki, tym więcej znajdziemy. Osobiście najbardziej lubię marynowane maślaki. Przyznam się, że pisząc książkę, myślałem nie tyle o sprawach polsko-niemieckich, co o tym, aby po prostu ciekawie opowiedzieć jakąś historię. Czytelnicy rozstrzygną, czy mi się to udało.

K.M.Z.: „Wolność pachnie wanilią” to satyra dosyć charakterystyczna dla twojego sposobu postrzegania świata. Bohaterowie, sceneria, narracja – wszystko jest tutaj słodko-kwaśne, sennie zmanieryzowane a jednocześnie niezwykle ekspresywne – jak w bajce. Jeden z twoich bohaterów wypowiada zresztą sentencję, z której wynika że świat potrzebuje kłamstwa i kłamców. Czy rozpoczynając pisanie zamierzałeś naszkicować takie właśnie niegroźne kłamstewko, taką inteligentną bajkę dla dorosłych?

D.M.: Wielu czytelników zauważyło, że ma do czynienia ze współczesną baśnią, co mnie bardzo cieszy, gdyż lubię baśnie. Przed laty przetłumaczyłem dwa tomy baśni norweskich na polski. W baśniach zawarta jest wielka prawda o naturze ludzkiej. Przystępując do pisania „Wanilii”, nie miałem żadnych sprecyzowanych zamiarów. Pisanie powieść to nie praca w reklamie, gdzie trzeba sprzedać jakiś towar i gdzie z góry określa się odbiorcę. Pisanie to czerpanie ze źródła, które należy do wszystkich ludzi. Piszę, aby nie zdechnąć z nudów. Piszę, aby wyrazić tych, którym nie dana została zdolność pisania. Piekarz daje ludziom bułki, ja daję książki. Jestem staromodny jak chłop norweski, piszę nadal krwią i potem. Nie ja dałem sobie talent, nie mam więc prawa marnować go na tworzenie „niegroźnych kłamstewek”. Niech w tym świecie bez większych wartości chociaż pisarze starają się być odpowiedzialni. Nigdy nie robię wielkich planów, rzadko coś notuję. Wszystko powstaje w mojej głowie podczas zmywania naczyń, obierania ziemniaków albo nocnych spacerów, a potem siadam przed monitorem komputera i po prostu piszę, pozwalając, aby książka rozwijała się naturalnie, swobodnie, samoistnie. To bardzo poetyckie podejście do prozy. Pisząc, myślę i czuję jak bohater, co wywołuje we mnie często nieprzewidziane reakcje, z fizycznym osłabieniem włącznie. Pamiętam, że po ukończeniu sceny, w której Naletnik wsadza sobie kable w tyłek i tańcząc nago na parapecie, zamienia się w antenę satelitarną, która ściąga obrazy bezpośrednio z kosmosu, straciłem przytomność. Kilku czytelników dostrzegło potem niecodzienną intensywność tej sceny, sceny, w której samotność pojedynczego człowieka we współczesnym społeczeństwie informacyjnym doprowadzona zostaje do granic absurdu i wytrzymałości. „Wolność pachnie wanilią” powstała dość szybko, zaledwie w ciągu sześciu miesięcy. Dłuższe obcowanie z potwornym i okrutnym Naletnikiem byłoby dla mnie psychicznie nie do zniesienia.

K.M.Z.: Twój Naletnik pomyłkowo, zamiast w Norwegii, przychodzi na świat w Polsce; a potem „emigruje” do Niemiec… Nie napisałeś jednak jeszcze jednej czarnej, tchnącej grozą i pustką spowiedzi emigranta. Ten, kto w twojej książce szukać będzie polsko-niemieckich-żydowsko-łużycko-emigracyjnych odniesień w tradycyjnej formie, może poczuć się zawiedziony. Usatysfakcjonowani natomiast będą czytelnicy poszukujący dobrej, zabawnej prozy. Czemu zrezygnowałeś z tęsknoty, która obecna była w twoich wierszach „norweskich”? Nie czujesz się w Niemczech emigrantem?

D.M.: Emigrantem nie jestem i nigdy nie byłem. Emigrantem jest ten, kto opuścił swój kraj rodzinny. Ja nie mogłem opuścić kraju rodzinnego, gdyż noszę go zawsze ze sobą. Wszystko, co dla mnie jest ważne, noszę zawsze w sobie i przy sobie: wspomnienia, tęsknoty, kawałek lasu, zapach deszczu, kartę kredytową, tytoń na skręty i dwa bilety tramwajowe. Dopiero gdyby ktoś obciął mi głowę albo wyrwał serce, stał­bym się emigrantem. Jeździec bez głowy był z pewnością najbardziej tragicznym emigrantem w historii literatury.

K.M.Z.: Wiem, że przez wiele lat w Polsce nie chciano wydawać ci książek. A teraz nagle taki sukces… Przypomina mi to trochę przypadek Andrzeja Zaniewskiego – autora bestsellerowej powieści „Szczur”, która zanim ukazała się w kraju, najpierw opublikowana została we Francji, Hiszpanii, Niemczech i kilku innych krajach zachodnich. Jak wytłumaczysz niechęć polskiej krytyki w stosunku do twojej twórczości?

D.M.: Patrząc z dzisiejszej perspektywy, nic lepszego nie mogło mi się przydarzyć, jak właśnie brak zainteresowania polskiej krytyki i polskich wydawców moją twórczością. Nigdy nie straciłem wiary w siebie i wiary, że to, co robię, jest dobre i dla mnie niezbędne. Pisarstwo jest samotnością długodystansowca. Biegnąc w pojedynkę, bez stada, przez prawie dwadzieścia lat, nauczyłem się cierpliwości i wytrwałości. Oczywiście, że trudniej jest odnieść sukces w Niemczech, niż w Polsce. Cieszę się, że mi się udało. Napisałem po polsku siedem powieści, część z nich krąży w odpisach wśród literacko zainteresowanej publiczności i cieszy się dużym uznaniem. Jako polskojęzyczny pisarz nadal jestem w podziemiu i dobrze się tam czuję. To mnie bawi i to musi mi wystarczyć. Aby wydawać w jakimś kraju książki, trzeba trafić w czas. Każdy Luter musi znaleźć swojego Gutenberga. Mnie, jak dotychczas, nie udało się to w polskim obszarze językowym. Poczekamy, zobaczymy, co o tym powiedzą następne pokolenia. Z założenia literatura powinna być zdatna do spożycia dłużej, niż serek homogenizowany, czy nawet mleko z Aldika, które jakoby jest wieczne.

K.M.Z.: Czy myślisz, że teraz zmieni się stosunek polskiej krytyki do tego, co piszesz?

D.M.: Nie sądzę.

K.M.Z.: To smutne, zwłaszcza że w Niemczech zrobiło się trochę zamieszania wokół Twojej książki, wokół twojej osoby…

D.M.: No wiesz, mogę nadal spokojnie przechadzać się ulicami Hanoweru, nie muszę nosić ani czapki baseballowej, ani czapki niewidki, ani sztucznej brody. O „Wanilii” ukazało się dotychczas, bodajże, 15 recenzji prasowych i radiowych. O książce pisał „Die Zeit”, pisała „Süddeutsche Zeitung”, „Stern“ przeprowadził ze mną obszerny wywiad. Kilka recenzji w ważnych i mniej ważnych gazetach czeka jeszcze na druk. Cieszy mnie to wszystko. Całe to drobne zamieszanie jest ważne, gdyż dzięki mediom książka mogła zaistnieć na rynku. Najważniejsza jest jednak dla mnie reakcja czytelników. Cenię sobie bezpośredni kontakt, dlatego też lubię odbywać spotkania autorskie. Bez czytelników pisarz jest zamkniętą puszką wołowiny. Może oszaleć.

K.M.Z.: Kiedy „Wolność pachnie wanilią” ukaże się w języku polskim?

D.M.: Nie wiem. I, szczerze mówiąc, nie zaprzątam tym sobie głowy. Do wydania „Wolności pachnącej wanilią” potrzebny jest rzetelny wydawca, a takowych po prostu w Polsce nie ma. Nie traćmy jednak nadziei. I w cudownej Polsce zdarzają się czasami cuda. Wiem, że prowadzone są rozmowy z dwoma tłumaczami na inne języki.

K.M.Z.: A co dalej? Czy wiesz już co i w jakim języku napiszesz w najbliższym czasie?

D.M.: Ostro pracuję nad kolejną powieścią po niemiecku. Inge Holzheimer, moja wspaniała redaktorka z A1 Verlag, zakończyła właśnie redagowanie pierwszych rozdziałów. Do jesieni książka powinna być gotowa, wiosną 2001 ma trafić do księgarń.

K.M.Z.: Dziękuję za rozmowę i jeszcze raz gratuluję nagrody.
notował Krzysztof M. Załuski

Kurier, Hamburg, 248/8, 30.4-13.5.2000
© Krzysztof Maria Załuski
© Dariusz Muszer